Po dotarciu na Bali zaszyłem się na trzy dni na obrzeżach Denpasar. Leczyłem lekkie przeziębienie, pisałem bloga, czytałem książkę. Znalazłem fajny i tani hostelik, cichy i spokojny, gdzie dobrze odpocząłem. Po trzech dniach nadszedł czas na eksplorowanie wyspy.
Bali ma 145km długości, 80km szerokości oraz 3.2 mln mieszkańców. Jak już wspomniałem Indonezja charakteryzuje się wielką różnorodnością i każda wyspa jest inna. W przeciwieństwie do islamskiej Jawy, ludność Bali wyznaje tzw. „hinduizm balijski”, odmianę występującą tylko na tej wyspie.
Chrześcijaństwo oraz islam to bardzo restrykcyjne religie ze sztywnymi zasadami. Katolicyzm w Hiszpanii niewiele będzie różnił się od polskiego. Islam w Malezji bardzo przypomina ten w Iraku. Inaczej jest z Hinduizmem i Buddyzmem. Te religie są bardzo otwarte, często miksują się same ze sobą oraz z lokalnymi wierzeniami. Tak też jest na Bali. Hinduizm balijski to bardzo ciekawa hybryda. Głównym fundamentem jest hinduizm, ale i ten różni się od indyjskiego. Wycięto kilku bogów, natomiast bardzo duże znaczenie przywiązano do tych związanych z morzem, o których w Indiach prawie zapomniano. Do tego dołożono kilka elementów buddyzmu. Szczypta lokalnych wierzeń, mnóstwo małych bóstw rzek, jezior lasów, gór. Jest to barwna religia, widoczna na każdym kroku.
Praktycznie każdy dom posiada swoją małą świątynię, gdzie składa się ofiary z kadzideł i kwiatów. Posągi bogów i bóstw widoczne są na każdym kroku: na polach, przy bramach domu i również np. na mostach. Samochody ozdobione są małymi wieńcami mającymi je chronić, na ulicy często widać małe kwieciste ofiary, dosłownie leżące na asfalcie. Bali dzielnie opiera się islamizacji mocno narzucanej przez rząd, choć w wielu miejscach można spotkać nowo budowane meczety.
Bali to również mekka turystów. Jest to najczęściej odwiedzana wyspa Indonezji. Szacuje się, że 80% turystów przylatujących do Indonezji jako destynację obiera właśnie tą wyspę.
Wypożyczyłem skuter w moim hostelu na cztery dni, zapakowałem plecak, wybrałem kilka ciekawych punktów na mapie i ruszyłem w drogę.
Ruszyłem popołudniem, na pierwszy dzień nie miałem więc ambitnych planów. Pierwszy cel oddalony od Denpasar o 60km to Tenganan – etniczna wioska. W niej znajdowały się zachowane chaty pokazujące, jak kiedyś mieszkali mieszkańcy wyspy. W sumie za wiele się nie zmieniło (zwłaszcza, gdy później dotarłem do małych górskich wiosek :P), jakiegoś wielkiego wrażenia to miejsce na mnie nie zrobiło.Chaty kamienne, kryte strzechą, zdobione figurami bożków ciosanymi również z kamienia. W chatach pokazy wyrobu lokalnych produktów (szaliki, tkaniny, drewniane posągi i maski… )
Pojechałem więc dalej, wzdłuż wybrzeża. Po drodze podziwiałem morze w całej okazałości oraz trochę rolniczych wiosek i pól uprawnych, głównie ryżu. Nieduże wioski, malutkie miasteczka, domy z kamienia, przydrożny handel… zwyczajne życie…
Po drodze oczywiście zatrzymywałem się w niewielkich przydrożnych knajpach na ryżyk i kawę 🙂
Dotarłem do „Virgin Beach” – dziewiczej plaży, która wcale nie okazała się taka dziewicza. Niemniej jednak była to ładna, krótka (500m), trochę ukryta plaża, ograniczona skalnymi wgórzami z dwóch stron. Na plaży znajdowało się mnóstwo balijskich łódek, służących do połowu ryb. Rozbiłem więc namiot na plaży, wykąpałem się w morzu i położyłem spać. Przyświecał mi wielki księżyc w pełni wiszący nad morzem, który pięknie oświetlał całą plażę.
Rano mogłem obserwować rybaków wracających z połowów w swoich łódkach, wyładowujących worki z sieciami z rybami na brzeg.
Zacząłem już zbierać namiot, gdy nagle pojawili się balijczycy mówiąc, że muszę zapłacić za spanie na plaży… lokalna mafia… wiedziałem, że wstęp na plażę jest płatny, ale pojechałem tam już w nocy i ominąłem punkt kontrolny :). Sporo się z nimi pokłóciłem, ale nie było siły. obsiedli mój motocykl (co nawet doprowadziło do przepychanki między nami), ale twierdziłem, że gra jest nie warta świeczki (skąd w ogóle to powiedzenie?). Musiałem zapłacić 36 tys. rupii (10zł), 6 tys. za wejście na plażę, 10tys. za motocykl i 20 tys. za kamping. Pierwszy raz w życiu, ktoś kazał mi płacić za nocleg na plaży… Ale chcę, żebyście zrozumieli, że to nie jest oficjalna ochrona, oficjalne bilety itd. To lokalna mafia, jakich na Bali pełno. Mała budka zrobiona z bambusa, kilku kolesi z krótkofalówkami, bilety wydrukowane na lokalnej drukarce, gdzie cenę wpisuje się długopisem ;]. Jesteś białym turystą to płać. To jest coś czego nie akceptuję.
Na plażę z rana przyszła również młoda para z Niemiec w strojach ślubnych z własnym fotografem. Im za robienie sobie sesji zdjęciowych na plaży lokalna mafia powiedziała 300 tys. rupii. 10-razy tyle ile mnie za spanie… Po prostu wyglądali na bogatszych.
Wsadziłem plecak na motocykl i odjechałem. Większość dnia spędziłem na motorze. Główna droga prowadziła wzdłuż wybrzeża, ale ja postanowiłem poszwędać się po małych lokalnych ścieżkach, raz po raz zagłębiając się w górzysty środek wyspy i zjeżdżając nad brzeg morza. Widoki były niesamowite. Piękne góry, morze, małe drewniane wioski, gdzie życie płynie leniwie ale też nie lekko. Nie ma jednak biedy. Wydaje się, że Ci ludzie żyją godnie, dobrze jak na azjatycki standard. Piękna natura dostarcza wystarczająco pożywienia i innych produktów jak drewno, aby w wioskach niczego nie brakowało. I jeszcze natura, która się zmienia wraz ze zmianą wysokości n.p.m. i odległością od morza. Raz dżungla, innym razem sady, palmy, a jeszcze indziej sawanna i prawie pustynny klimat.
W końcu popołudniu dotarłem do mojej kolejnej destynacji – Jezioro Batur. Ten zbiornik wodny znajduje się w kalderze czynnego wulkanu o tej samej nazwie. Piękne miejsce, otoczone rolniczymi wioskami, żyzne ziemie sprawiają, że każdy jej skrawek jest uprawiany. Do jeziora dojechałem małą drogą w fatalnym stanie, która za to obfitowała w piękne widoki. I to była dobra decyzja, bo okazał się, że na głównej drodze do jeziora oczywiście stoi budka lokalnej mafii żądającej opłaty za wjazd turystów w pobliże jeziora. Ja przyjechałem od drugiej strony, więc szybko minąłem budkę, w której się mnie nie spodziewali, choć ostro za mną krzyczeli :).
Objechałem jezioro wzdłuż obserwując piękno wody i otaczających je gór. Jedna strona jeziora miała większe „miasteczka”, opcje noclegowe dla turystów, wycieczki itp. Druga strona była zupełnie lokalna, z malutkimi wioskami, złymi drogami, bez znamion turystyki.
Nie muszę wspominać, która strona była ciekawsza i bardziej mi się podobała 😉 Przypatrywałem się rybakom łowiącym ryby, kobietom wykonującym prace domowe i rolnikom pracujących na polach sięgających samego brzegu wody. No właśnie… trochę marzyła mi się łączka nad brzegiem, gdzie będę mógł rozbić namiot… nic bardziej mylnego.. każdy metr kwadratowy ziemi zagospodarowany.
Znalazłem wreszcie małą lokalną hinduską świątynię nad brzegiem na skraju małej wioski. Przed świątynią był parking a za parkingiem kawałeczek (3m szerokości) nazwijmy to plaży. Tam postanowiłem przenocować. Nim się ściemniło na tym skrawku plaży pojawiło się kilkanaścioro chłopaków z lokalnej wioski. Rozpalili spore ognisko, z drewna, które przynieśli, jeden z nich przypłynął w łódce z kilkunastoma małymi rybkami, które właśnie złowił. Ktoś inny przyniósł cebule, chilli i czosnek. Jeszcze ktoś inny ściął w niedalekim lesie dwa wielkie liście. Usmażono ryby na ognisku, zrobiono mini sałatkę z warzyw, wszystko położono na prowizorycznym stole z liści i wszyscy łącznie ze mną rzuciliśmy się do jedzenia (zaprosili mnie, żeby nie było… :P).
Następnie po kolei rozbierali się, kąpali w morzu i wracali do domów. Ja zostałem, rozbiłem namiot, również wykąpałem się i położyłem spać.
Balijska Mafia vs. Burda G. 1:1 😉
Haha no tak. Niestety obawiam się, że na dłuższą metę to oni by wygrali 😉