Podobno w Nowej Zelandii nie ma miejsca oddalonego od oceanu bardziej niż 200km. Właściwe całe życie, wszystkie większe miasta ulokowane są na wybrzeżach, na południowej wyspie jest to głównie wschodnie wybrzeże, gdyż zachodnie jest odcięte pasmem gór, o czym miałem okazję się przekonać (a Wy razem ze mną 🙂 ).
Wróciłem więc i ja nad wschodnie wybrzeże. Został mi ostatni odcinek aby zamknąć pętlę dookoła południowej wyspy. Odcinek z Te Anau do Christchurch. Oczywiście nie była to nudna jazda, gdyż trasa widokowa obfitowała w mnóstwo atrakcji. Zaczęło się od jaskini, z zewnątrz całkiem niepozornej. Okazało się jednak, że jej pokonanie zajmuje 40 minut, po drodze są drabiny, przesmyki, czasem trzeba się wspinać a czasem wejść do wody po kolana nie wiedząc tak naprawdę jaka jest głęboka. I ta niesamowita ciemność, taka zupełna, że nie widać ręki, gdy się zgasi latarkę. Coś pięknego, chyba się bardziej zainteresuję tematem jaskiń 😀
Po jaskiniowym wysiłku należała się nagroda! Co może być lepsze od zjedzonej nad brzegiem oceanu kiełbaski z Nowozelandzkiej Stolicy Kiełbasek, jaką okrzyknęło się miasteczko Tuatarepe ;). Kiełbaska rzeczywiście była niczego sobie! W zasadzie to musiała być naprawdę smaczna, bo nawet nie zdążyłem zrobić zdjęcia zanim zniknęła!
Zasilony kiełbaskami jechałem sobie spokojnie wybrzeżem, co kawałek zatrzymując się przy ładnych punktach widokowych. Ocean, klify, plaże, takie sprawy…
Na jednej z plaży natknąłem się na lwa morskiego! Lew chyba trochę mniej się cieszył ze spotkania i z faktu, że przerwałem mu relaks. Zaczął rzęzić, charczeć a potem rzucił się do ataku! Bestia była szybsza niż myślałem, ale też trochę leniwa i szybko odpuścił pogoń.
Nad jedną z plaż był darmowy kemping, a z oceanu wyrastała mała wysepka, na którą można było dojść suchą nogą w czasie odpływu. A za wyspą, na skałach rosły małże! Pierwszy raz w życiu nazbierałem sam plecak małż, wyczyściłem (pobieżnie) i ugotowałem! Coś wspaniałego! A jaka satysfakcja!
Trasa oczywiście obfitowała również w ścieżki i trekkingi. Na jednej ze ścieżek były słynne krzewy Manuka. Miód tworzony z nektaru z tych krzewów ma właściwości antybakteryjne i jest szeroko stosowany w medycynie naturalnej. Był oczywiście również składnikiem diety maorysów. Ponadto drewno krzewu było używane do nadania zapachu podczas wędzenia potraw.
Trasa wiodła mnie dalej. Minąłem Invercargill – większe miasto, które jednak jakoś nie zapadło w mojej pamięci. Ponadto był trekking z ładnym wodospadem i jeszcze więcej plaż i klifów :). Była też latarnia morska.
W jednej z małych wiosek przy drodze zobaczyłem widok jak poniżej. Do tej pory się zastanawiam, czy to taki wodny plac zabaw, czy byłem świadkiem powodzi 😀
Droga ciągnęła się dalej linią brzegową, a w którymś miejscu po drodze trafiłem na miejsce lęgowe mew i akurat wszędzie włóczyły się małe śmieszne pisklaki 🙂
I tak sobie wolno pomykając dotarłem do Dunedin. Jest to bardzo ładne miasto, pełne studentów, ulokowane w malowniczej zatoce. Mnóstwo ładnych, zadbanych budynków z czasów kolonialnych, jednocześnie sporo się dzieje i mnóstwo knajpek, pubów, kin teatrów itp, miasto studentów.
Był też (a jakże!) bardzo ładny ogród botaniczny. A w ogrodzie sanktuarium z ptakami. Oczywiście do podziwiania za darmo.
Dunedin słynie też z czegoś innego. Miasto może się pochwalić najbardziej stromą (zamieszkaną) ulicą na świecie! Jej kąt nachylenia to 35%. Nie odważyłem się jej pokonać samochodem :D, a wdrapanie się na szczyt piechotą przyprawiło mnie o sporą zadyszkę 😉
Tak sobie właśnie powoli jechałem na północ. W ciągu dnia zwiedzanko, a wieczorem relaks nad brzegiem oceanu 🙂
Cudnie!