Z jeziora Khovsgol postanowiłem pojechać trochę jeszcze na zachód, a potem odbić na południe, żeby wracać w stronę Ułan Bator w pobliżu pustyni Gobi. Z nad jeziora zabrała mnie rosyjska rodzina, małżeństwo z trójką chłopców. Dojechaliśmy razem do Moron, gdzie zjedliśmy wspólnie obiad i ja poszedłem na pocztę i wylotówkę, a oni szukać pamiątek. Na wylotówce ruch był zerowy i po jakimś czasie ich samochód pokazał się na horyzoncie. Jechali na granicę rosyjską na zachodnim krańcu Mongolii więc zabrałem się z nimi jeszcze 120 km z myślą, że wysiądę w Tsagaan-Uut i odbiję na południe na Uliastay. W stepie nie ma jednak drogowskazów i ciężko określić, czy droga odchodząca w lewo to moja droga czy nie i w rezultacie zajechałem za daleko i o 22 wysiadłem w wiosce Tsetserleg. Rozbiłem namiot i położyłem się spać nie mając jeszcze świadomości co czeka mnie następnego dnia.
Obudziłem się o 4 rano. Było zimno do tego stopnia, że namiot, wilgotny po burzy nad jeziorem zamarzł. Przeleżałem do 8 czekając na promienie słońca, następnie spakowałem graty i poszedłem poszwędać się po wiosce, znaleźć sklep.
Gdy tak się włóczyłem zagarnął mnie Mongoł do siebie na herbatę. Ogrodzona działka płotem, a w środku jurta, żona i czwórka dzieci. Dostałem coś do jedzenia i dowiedziałem się, że mogą mnie podwieźć do wioski 20 km dalej – Mongoyhgol za jakiś czas. Tak więc spędziłem czas do 14 czas na czekaniu i zabawie z dziećmi pt. Nie dajmy się złapać obcemu.
Myślałem, że po prostu Mongoł pojedzie tam coś załatwić, tymczasem do busika wraz ze mną wpakowała się cała rodzina, a potem jeszcze druga. W sumie 13 osób. Mężczyźni byli ubrani w długie tuniki i pasy, mieli ze sobą jedzenie i jakieś tobołki. Druga więc moja idea była taka, że jadą na pastwisko do zwierząt, będą tam kilka dni, a kobiety i dzieci ich odprowadzają. Nikt z nich nie mówił w żadnym obcym języku, a ja po mongolsku totalnie nie umiem się z nimi dogadać, więc gdy wreszcie wysiedliśmyz busa doznałem szoku. Jechaliśmy na jakąś imprezę do innej rodziny! Wydaje mi się, że było to coś w rodzaju chrzcin małej dziewczynki, ale znowu bariera językowa mnie pokonała.
Stół suto zastawiony, sporo mięsa, sałatka, cukierki, nawet trochę warzyw i owoców! Mężczyźni ubrani w stroje ludowe, kobiety krzątające sie w kąciku kuchennym. Najciekawszy jednak był sam przebieg imprezy.
Oczywiście na wstępie podano herbatę mongolską, czyli gotowane mleko z odrobiną herbaty i soli. Następnie gospodarz dawał każdemu do powąchania swoją buteleczkę perfum. Każdy szanujący się Mongoł ma u pasa tradycyjną buteleczkę z jakimś aromatem. Warto wspomnieć, że w Mongolii wszystko podaje się z wielkim namaszczeniem i wyrazem szacunku prawą ręką, lewą podtrzymując łokieć.
Następnie moje rodziny wręczyły gospodarzom prezenty i trochę jedzenia i zasiedliśmy do posiłku.
Gdy wszyscy sie najedli należało podziękować gospodarzom wieszając na sznurku pod sufitem jurty trochę pieniędzy. Żeby nie być gorszym wygrzebałem z plecaka 10zł i również dorzuciłem się do imprezy ku ciekawości i aprobacie lokalnych.
Kolejnym krokiem było picie airagu. Gospodarz nalał płyn własnej roboty chochlą z baniaka do literatki. Wziął w dłoń niewielki banknot, postawił na nim airag i podał pierwszemu gościowi. Pieniądze były jakimś symbolem życzeń bogactwa czy coś w ten deseń. Gość wypija alkohol, a pieniądze zabiera. Czynność powtórzono z wszystkimi gośćmi. Warto zaznaczyć, że nie pije się całej literatki tylko kto ile chce, generalnie średnio 1/3. A gospodarz dolewa alkoholu do pełna i podaje następnemu. Kolejne kolejki były już bez pieniędzy ale zawsze podane w ten sam sposób z wielkim szacunkiem. Następnie piliśmy wódkę na podobnej zasadzie. Różnice były dwie: nie literatka, a kieliszek i nie banknot, a cukierek. Jeśli ktoś nie chciał pić to maczał palec i strzepywał przy głowie.
Po chwili przyszedł czas na prezenty od gospodarzy. Każdy mężczyzna dostał sporo materiału (płótna), w który zawinięta była siatka z innymi prezentami. Kobiety dostały wino i słodycze (wino w Mongolii to rarytas!)
Ponieważ byłem niespodziewanym gościem dostałem szarfę buddyjską, a na niej jabłko i paczkę papierosów:). Oczywiście wszystko wręczane i odbierane było z wielkim szacunkiem.
Impreza trwała jakieś 3h po czym moja stara rodzina odjechała, a ja zostałem z nową, która obiecała mi pomóc pojechać dalej. Okazało się, że w odkrywkowej kopalni węgla będzie ładowała się wieczorem ciężarówka, która może mnie zabrać do Uliastay. Wypiliśmy więc jeszcze trochę wódki, służyłem potem za fotografa rodziny (Właśnie! Muszę zdjęcia wywował i wysłać!), dostałem do plecaka chleb z masłem, wódkę i airag i zostałem odwieziony i wpakowany do tira.
Masz szczęście-lokalna imprezka to bajkowa rzecz.