Z promu udało mi się wydostać o zmierzchu. Pojechałem więc prosto na darmowy kamping nad brzeg rzeki. Rano okazało się, że jestem pośród winnic. Oprócz kiwi i owiec Nowa Zelandia słynie także z dobrych win (zwłaszcza białych!). Są więc rejony gdzie winnice są głównym krajobrazem, zwłaszcza na północnej oraz wschodniej części południowej wyspy.
Następnego dnia rano zacząłem kierować się w stronę Nelson. Pierwszy krok to malownicza, widokowa trasa pomiędzy Picton a Havelock. Droga wije się pośród wzgórz, zaraz przy linii brzegowej. Piękne widoki raz z góry a raz z dołu. Północne wybrzeże południowej wyspy jest mocno poszarpane, tworząc przepiękne fiordy. Między innymi one były moim celem, ale to później. 🙂
Na razie cieszyłem się pierwszymi wrażeniami z południa. Po drodze do Nelson zatrzymałem się przy Pelorus Bridge, gdzie poszedłem na godzinny trekking. Piękny las, rzeka, wodospady – wspaniała, zachwycająca przyroda. Na szlaku były również Silver Fern – jeden z symboli Aotearoa (maoryska nazwa Nowej Zelandii – oznacza kraj długiej białej chmury). Silver Fern to srebrna paproć po polsku, a ponga po maorysku jest gatunkiem paproci drzewiastej, charakteryzuje się srebrnym spodem liści i potrafi rosnąć do 10 metrów. Jej liście rozwijają się ze spiralnych pąków nazywanych po maorysku koru, które także są bardzo popularnym motywem maoryskim, symbolizującym odrodzenie i harmonię.
Nelson to przyjemne miasto, podobno najsłoneczniejsze miejsce w Nowej Zelandii :). Wygląda podobnie do wielu innych lokalnym miast. Ma również piękny ogród botaniczny.
Drogi w Nowej Zelandii są przeważnie jednopasmowe, ale to w zupełności wystarcza dla ilości samochodów, jakie po nich jeżdżą. Przeważnie są dobrze utrzymane i jedzie się płynnie. Zazwyczaj są kręte i nie rozwija się zawrotnych prędkości, ale przy tych widokach gdzie miałbym się spieszyć;). Często jednak pojawiają się roboty drogowe. Przy tych najpoważniejszych czeka się nawet po kilkanaście minut. Ale dla tego krajobrazu warto 😉
W takim klimacie dotarłem z Nelson do Farewell Spit – najbardziej wysuniętego na północ punktu południowej wyspy. Piękne górzyste tereny i ocean. I jednocześnie jeden z miliona tego typu miejsc w tym kraju. Na miejscu oczywiście pastwisko owiec, które pozostają niewzruszone na piękno natury i mój zachwyt.
Przyjemny trekking prowadzi na dosyć sporą mierzeję zbudowaną z piasku. Jest to rezerwat przyrody z natywnymi roślinami, ptakami, fokami czy whitebait – małymi rybkami – przysmakiem Nowozelandczyków. Przyroda w kraju długiej białej chmury jest tak wspaniała, że chyba nawet Eliza Orzeszkowa ani Adam Mickiewicz nie byliby wstanie opisać jej piękna. Także zostaje mi tylko wklejać zdjęcia i liczyć, że choć trochę oddają rzeczywistość.
Z Farewell Spit nie bardzo jest gdzie jechać dalej, tak więc cofałem się powoli właściwie do punktu startu – Picton. Po drodze zatrzymałem się na mały spacer do źródeł rzeki Te Waikoropupu. źródło to jest tak czyste, że już bardziej się nie da – uważane jest za najczystsze na świecie! Jednocześnie jest to bardzo ważne święte miejsce Maorysów, dlatego wody nawet się nie dotyka, nie mówiąc już o piciu czy myciu się.
Kolejnym moim przystankiem był Abel Tasman National Park. Jest to najmniejszy park narodowy w Aotearorze, jednocześnie jeden z najchętniej odwiedzanych. Piękne dzikie, trudno dostępne plaże, trekkingi przez natywne lasy, ciekawe klify skalne. Wybrałem się na całodniowy trekking, a że było pięknie to chyba mówić nie muszę.
Z Abel Tasman udałem się do French Pass – maleńkiej wioski na końcu dłuuuugiego fiordu. Sama wioska nie warta jest wspominania, ale droga do niej… coś rewelacyjnego – głównie gruntowa, wijąca się po zboczach lub grzbietach fiordów. Dookoła ocean i wrzynający się w niego swoimi jęzorami ląd. Mógłbym tam mieszkać, gdyby wypad po bułki nie oznaczał 2 godzin jazdy 🙂