Nie wspomnialem o tym w poprzednim poście, ale w Leshan poznałem kolejnego autostopowicza z Polski – Staszka i razem zwiedzaliśmy Buddę. Razem też wieczorem udaliśmy sie na bramki na autostradę łapać stopa. Nasza droga początkowo się pokrywała. Na bramkach nauczony doświadczeniem prosto z mostu poprosiłem obsługę o pomoc w łapaniu stopa. Mimo sceptycyzmu ze strony Staszka godzinę później siedzieliśmy w samochodzie (była noc i mały ruch, stąd tyle czekania ;p). Kierowałem się dalej na południe na Kunming, ale stwierdziłem, że strategicznie będzie cofnąc się kilkadziesiąc kilometrów pod Chengdu, żeby dalej jechać główną autostradą.
Tak też się stało i na noc wylądowaliśmy w jakimś miasteczku przy autostradzie. Przed rozbiciem namiotu poczułem mały głód, więc zajrzeliśmy do knajpki przy drodze. Intuicja nie zawiodła i nie zdązyliśmy nic zamówić bo zostaliśmy zaproszeni do suto zastawionego szaszłykami stołu kilku chińczyków. Napojono nas i nakarmiono. Okazało się, że to lokalna śmietanka towarzyska, sami biznesmeni i komendant policji. Wszyscy przyjechali najnowszymi BMW, Caddilacami itp. Dumni ze swojej pozycji machali nam przed nosem plikami pieniędzy i dorzucali jedzenie i piwo bez opamiętania. Śmiesznie było, choć komunikacja zerowa. Tylko jeden z nich potrafił powiedzieć kilka słów po angielsku. Na koniec chcieli nam wręczyć pokaźną sumę pieniędzy, ale tutaj byliśmy zgodni ze Staszkiem – przyjmujemy wszelkie przejawy gościnności poza pieniędzmi :). Tak więc poszliśmy spać we wspaniałych nastrojach pomimo deszczu i namiotów wśród średniej jakości krzaków 😉
Następnego dnia nasze drogi się rozeszły. Nie pamiętam dokładnie jak wyglądały moje stopy (w sensie autostop, nie piszę o konczynach przecież). Ostatni jaki złapałem to sympatyczny człowiek, ale przez całą drogę nie wiedziałem czy w końcu jedzie do Kunmingu czy nie. Po drodze okazało się, że powódź zalała autostradę i musieliśmy spory kawałem przebijać się przez boczne drogi wysoooko w górach. Szkoda, że to była noc, bo myślę, że widoki mogły powalać. Następnie zaliczyliśmy kilkugodzinną drzemkę w samochodzie i następnego dnia dojechaliśmy do Kunmingu. Zostałem zaproszony przez niego do jego przyjaciół na lunch. I tu się zaczęła wielka przyjaźń!
Trafiłem na obrzeża Kunmimgu, gdzie jego przyjaciele mieli sklep z klejami, silikonami itp. Zostałem ugoszczony lokalnym bimbrem a na stół weszło jedzenie. Jakże inne od dotychczas spotkanego. Były jakieś nieznane mi rośliny, były ślimaki, było też coś co stało się moim przysmakiem – prażone robaki żyjące w bambusie. Pyszne! Co lepsze, pół godziny wcześniej widziałem je żywe w miednicy i myślałem, że ktoś po pracy idzie na ryby 😉
Porozumiewaliśmy się za pomocą translatora i szło nam cakiem nieźle. Zostałem nawet poproszony o przysługę. Ponieważ yak samo jak biały w klubie podnosi prestiż, również firma zyskuje na kontaktach z białym. Zostałem więc modelem sesji zdjęciowej z klejami, silikonami itp. Podobno mam zawisnąc na wielkim banerze na ścianie sklepu 😀
W Kunmingu spędziłem trzy dni wyrabiając wizę do Wietnamu i odpoczywając. Codziennie zachodziłem też na lunch do moich nowych silikonowych przyjaciół. Kunmimg to kolejne duże Chińskie miasto. Troche mniej nowoczesne, trochę bardziej zaściankowe, ale zasadniczo nie ma o czym mówić. Fajny klimat ale nic konkretnego. Może poza ładnym parkiem z jeziorem. No dobra w sumie to całkiem ciekawe miasto, ale mam już przesyt chińskich molochów ;).
To co napewno jest warte wspomnienia to jedzenie. Zaczęły pojawiać się na talerzu robaki, ślimaki i insekty. Wszystko super smaczne! Poważnie! Jedyna rzecz, która nie przypadła mi do gustu to lokalny przysmak stinky tofu (śmierdzące tofu). O ile zwykłe tofu jest spoko, to śmierdzącej wersji najbliżej do zostawionego białego sera w kuchni na dwa tygodnie. A potem robimy z niego zupę 😉
Wyrobienie wizy do Wietnamu to w porównaniu z wizą chińską kaszka z mleczkiem. Konsulat mieści się na piątym piętrze hotelo-biurowca. Zero ludzi, jedno okienko. Jeden prosty formularz. Nawet gdy okazało się, że zgubiłem gdzieś zdjęcia nie było problemu. Nie ma zdjęcia? Trudno. Ważne, żeby kasa była.
W oczekiwaniu na odbiór wizy wybrałem się na kiludniowy objazd prowincji Yunnan bez większego planu. Ale o tym w kolejnym poście!