Znad jeziora, o którym pisałem w poprzedni poście wróciłem krętą piaszczystą drogą nad ocean i udałem się do Napier. Miasto jest ciekawe ze względu na swoją historię. 3-go lutego 1931 roku zatrzęsła się ziemia. Dosyć konkretnie bo 7.8 w skali Richtera. prawie 3-minutowe trzęsienie pozbawiło życia 256 osób (najbardziej śmiercionośny kataklizm w historii Nowej Zelandii). Ponadto do końca lutego zanotowano jeszcze 597 wstrząsów wtórnych. Napier i sąsiednie miasto Hasting zostało dosłownie zrównane z ziemią. Co ciekawe, zmieniło się także ukształtowanie terenu! Cały region podniósł się o 2 metry względem morza(!) zmieniając całkowicie linię brzegową!
W Napier jest muzeum pokazujące dokładnie to wydarzenie, dramat ludzi, pomoc przypływającą statkami, gdyż drogi lądowe były odcięte przez powalone mosty. Miasto oczywiście odbudowano. Na topie był wtedy styl Art deco, więc w takim klimacie powstało większość budynków, które można oglądać w centrum miasta do dziś.
W muzeum znajduje się ładna, rzeźbiona laska (taka do podpierania). Ktoś odnalazł ją po trzęsieniu i oddał do muzeum licząc, że właściciel się jeszcze odnajdzie 🙂
Napier ponadto posiada wspaniałe oceanarium – National Aquarium of New Zealand, w którym można zobaczyć wszelkie stworzenia morskie od małych kolorowych rybek po pingwiny, żółwie morskie, rekiny czy płaszczki.
Przebywałem w Napier akurat gdy odbywał się jakiś lokalny festiwal. Ulice były pełne muzyków, przedstawień i sztuki. Wszystko to sprawiło, że wspominam Napier jako jedno z przyjemniejszych miast w Nowej Zelandii 🙂
Niedaleko Napier znajduje się Cape Kidnappers – Przylądek Porywaczy. W 1769 roku kapitan Cook zakotwiczył niedaleko tego miejsca. Lokalni Maorysi przypłynęli małą łódką oferując handel rybami. Mieli jednak ukryte niecne zamiary i próbowali porwać 12-letniego chłopca – syna tłumacza z Tahiti. Chłopiec został wciągnięty na łódkę, jednak Brytyjczycy użyli najpierw swych strzelb zabijając kilku Maorysów z łódki, a potem jeszcze armat dając kanonadę w wioski na brzegu, dla podkreślenia, że im się to nie spodobało. Chłopiec więc szczęśliwie wrócił na Endeavour (żaglowiec Cooka), a przylądek został zapamiętany jako miejsce porywaczy 🙂
Dziś chłopców się tam nie porywa, a sam przylądek jest rezerwatem, ściśle chronionym, gdyż upodobały go sobie głuptaki australijskie (to nazwa ptaka, żeby nie było), które zamieniły to miejsce w swój obszar lęgowy. Rocznie około 3 tysięcy par ptaków zakłada tam swoje gniazda i wychowuje młode. Można to zobaczyć na własne oczy po 10-kilometrowym spacerze po nabrzeżu. Jest oczywiście też opcja na bogato i zawieź nas może traktor :). Przyjemny spacer, wspaniałe widoki i na końcu mnóstwo ptaków. Jeden nawet postanowił zbombardować mnie nie-powiem-czym, ale dostałem tylko rykoszetem więc przetrwałem :).
Na południe od Napier niewiele już się dzieje. Postanowiłem więc ruszyć 300km i znaleźć się niedaleko Wellington – stolicy Nowej Zelandii. W połowie drogi zatrzymałem się jeszcze przy farmie wiatrowej. Punkt widokowy znajdował się dosłownie pod jednym z wiatraków. Te konstrukcje są na prawdę wielkie! Żadne zdjęcie nie odda wrażenia, gdy stoi się pod takim kolosem.
Nocleg miałem zamiar spędzić nad brzegiem jeziora Wairarapa, jakieś 50km od Wellington. No i tu dochodzimy do pewnego zwrotu akcji. Mówi się, że najwięcej wypadków zdarza się na sam koniec, gdy człowiek jest już rozluźniony i w myślach na miejscu. Tak było i tym razem. Ostatnie skrzyżowanie przed jeziorem. Dużo by pisać o zachodzącym słońcu świecącym w twarz, zacienionej drodze przez drzewa. Tak czy inaczej ruszyłem z podporządkowanej przez skrzyżowanie, po zatrzymaniu i upewnieniu się, że nic nie jedzie. Upewniłem się jednak za mało i nie wiadomo skąd pojawił się motocykl, który zderzył się z moją maską. Wyglądało to źle, ale uprzedzę, żeby oszczędzić Wam stresów, motocyklista się poturbował, ale ostatecznie nic poważnego mu się nie stało. Karetka, Policja, Straż Pożarna. Nie były to najpiękniejsze chwile w moim życiu. Efekt był taki że od razu dostałem termin stawienia się w sądzie w pobliskim mieście Masterton na za 4 tygodnie, policjant zapewnił mnie, że nie będzie jakichś wielkich konsekwencji – zapewne kilkaset dolarów mandatu. Samochód wyglądał źle (choć to po prostu duży zderzak odpadł i maska była trochę wgnieciona), ale policjant powiedział, że mogę nim jeździć bo technicznie jest sprawny.
Tak więc dojechałem brakujące 6km do jeziora i tak zakończył się chyba najtrudniejszy wieczór w mojej podróży.
Najważniejsze że Tobie się nic nie stało:) Trzymaj się tam na tych antypodach:)
P.S. Fajnie że wrzuciłeś nowe posty
Hej Oskar!
Dzięki za komentarz. Jak widać nie zawsze jest pięknie nawet na antypodach :). Ale każde wydarzenie jest jakąś lekcją. Ta lekcja była kosztowna, no ale cóż…
Dzięki, że czytasz bloga. Miłego czytania. Postów jest sporo i będą się regularnie pojawiać.
Trzymaj się i pozdrów Gosię
Grzesiek.
Tylko ten kto nie jeździ, nie ma stłuczek…ważne, że nikomu nic się nie stało…a pieniądze rzecz nabyta raz są raz brak…na pewno będzie dobrze