Z Sukhothai nie pojechaliśmy jednak do Chiang Mai. Uznaliśmy, że to będzie duże miasto pełne turystów (mekka ludzi pracujących zdalnie). Zamiast tego postopowaliśmy bezpośrednio w góry. Naszą destynacją było Mae Hong Son (jak opisywano w Internecie) malownicze położone małe miasteczko.
Autostop szedł gładko. Tajowie chętnie zabierają na stopa, wiedzą o co chodzi i zazwyczaj o nic nic nie pytają tylko wskazują miejsce na pace swoich pickupów. W taki sposób przejechaliśmy większość kraju. Jazda na pace niezmiennie sprawia frajdę! Wiatr, słońce, widoki, uśmiechnięci pozdrawiajcy nas Tajowie i taki dreszczyk jazdy w nieznane!
Droga zajęła nam dwa dni, pięknie wiła się pośród gór, czasem tak stromo, że baliśmy się zlecieć z paki! Raz wspinaliśmy się pośród lasów na szczyt góry i trochę marzliśmy, żeby za chwilę zjechać w dolinę i czuć na skórze palące słońce. Jednak cały czas była to nowoczesna droga, z gładkim asfaltem, bardzo zadbana.
Pod koniec pierwszego dnia ktoś zawiózł nas na dworzec w jakiejś małej mieścinie, gdzie pośród busów rozłożony był stolik a przy nim mała impreza, na którą zaraz zostalimy zaproszeni. Wśród gości czy raczej gospodarzy była dystyngowana kobieta pijąca lokalne coś wódkopodobne ze szklanki i dziadek, który śmiał się ze wszystkiego co tylko możliwe. Na stole były owoce, lokalny nienajlepszy trunek a za chwilę wjechała niewiadomo skąd zupa. Mimo, iż nie rozmawialiśmy we wspólnym języku dogadywaliśmy się świetnie! Impreza rozkręcała się coraz bardziej więc po jakimś czasie zarządziliśmy odwrót bojąc się, że nie dotrzymamy kroku zaprawionym w boju tajom.
Po dwóch dniach jazdy dotarliśmy do Mae Hong Son. Miasteczko trochę nas rozczarowało. Turystów jak w Zakopanem, a widoki jak w Nowym Targu. W środku miasteczka znajduje się urokliwe jeziorko (przy którym spędziliśmy noc) jednak ilość ludzi i straganów z pamiątkami nas przeraziła.
Pojechaliśmy do tej miejscowości z myślą o jakimś dwudniowym trekkingu i o spędzeniu wigilii. Gdy następnego dnia rano dotarliśmy do informacji turystycznej dowiedzieliśmy się, że na trekking możemy się udać tylko z przewodnikiem. Nie udał nam się znaleźć żadnej mapy ani jakiejkolwiek informacji gdzie w ogóle można zacząć trekking, ani w mieście ani w Internecie. Mocno rozczarowani uznaliśmy, że ta miejscowość nie jest dla nas i postopowaliśmy 60km dalej do Soppong.
A to była wielka odmiana. Wioska z widokami na wzgórza podobnymi jak Mae Hong Son jednak jakby zapomniana przez świat. Zero turystów, zero pamiątek tylko lokalne sklepy z mydłem i powidłem. Ze skrajności w skrajność. Tutaj także brakło map, informacji, czegokolwiek. Wiedzieliśmy jednak, że w pobliżu jest piękna jaskinia. Postanowilismy wypożyczyć więc skuter następnego dnia i pojeździć po okolicy, natomiast wieczorem postopować do Pai – kolejnego tutystycznego miasteczka, aby tam spędzić wigilię. Noc w Soppongu spędziliśmy na trawce przed kościołem katolickim, co było wielkim ździwieniem, bo katolikami w Tajlandii jest tylko kilka procent ludzi.
Piękny różowy skuter wypożyczyliśmy z samego rana w jedynej wypożyczalni w wiosce i ruszyliśmy! Jaskinia Tham Lod oddalona była od Soppongu o 9km i wkrótce byliśmy na miejscu. Wejść do niej można jedynie z przewodnikiem, ale cena nie była wygórowana. To co nas na wstępie zasmuciło to widok dzieci sprzedających jedzenie dla rybek, które miały się znajdować w jaskini. Niestety w całej Azji dzieci pracują od małego, jeśli nie w ten sposób to pomagając w rodzinnych biznesach. Dziesięcioletni kelnerzy w rodzinnych knajpach to naturalny widok.
Sama jaskinia była niesamowita. Ma 1.6 km długości i ponad 30 m wysokości, przepływa przez nią rzeka pełna ryb (na potrzeby turystów). Zawiera kilka bocznych pomieszczeń, w jednym z nich odkryto stare trumny z kośćmi ludzi, a w innej malowidła naścienne. Wszędzie pełno imponujących rozmiarów stalagmitów i stalaktytów. Smaczku dodawał sposób zwiedzania. Byliśmy z przewodnikiem oświetlającym teren lampą naftową co dawało mistyczny półmrok, a część trasy pokonaliśmy po rzece pływając prowizoryczną, wąską tratwą z bambusów. Bardzo podobało nam się, że jaskinia nie została zabetonowana chodniami, ogrodzona łańcuchami i oświetlona reflektorami i innymi efektami świetlnymi. Tajowie zostawili ją w stanie bardzo surowym i to była świetna decyzja. Ponadto co ciekawe, jaskinia jest mocno zalewana podczas pory deszczowej i praktycznie uniemożliwia zwiedzanie.
Resztę dnia spędziliśmy jeżdżąc na skuterze ciesząc się krętymi drogami i okolicznymi wioskami. Większość wiosek w tym rejonie stworzyły birmańskie plemiona uciekające ze swojego kraju. M.in. plemię Karen słynące z długoszyich kobiet o czym jeszcze napiszę. Jeżdżąc towarzyszyły nam malownicze górskie widoki i całkiem nienajgorzej prosperujące wioski. Zdecydowanie nie widzieliśmy w Tajlandii biedy. Nawet górskie wioski pośrodku niczego wyglądały dużo lepiej niż niektóre w Rosji, Mołdawi, Ukrainie czy wielu innych krajach.
Popołudniu oddaliśmy skuter i pojechaliśmy stopem 40km dalej do Pai. Jeśli Mae Hong Son nazwałem turystycznym Zakopanem, to Pai było chyba plażą w Łebie w szczycie sezonu. Powód był prosty. Prawie całe Chiang Mai (składające się z mnóstwa turystów i europejczyków pracujących online) wyemigrowało na święta w góry. Podobno w innym okresie zarówno Pai jak i Mae Hong Son są miejscowościami dużo spokojniejszymi.
Niemniej jednak znaleźliśmy kemping nad rzeką, gdzie rozbiliśmy namiot i poszliśmy szukać potraw na wigilię.
Uczta była przednia! Mieliśmy sajgonki z warzywami, „papaya salad”, makaron z warzywami serwowany w liściu banana, jajko z warzywami podane w bambusie, słodkie pieczone ziemniaczki a na deser owoc papai i muffinka bananowo-czekoladowa. Był też opłatek i świeczka świąteczna – prezenty od moich rodziców przywieziony przez Paulinę.
Pierwszy i drugi dzień świąt spędziliśmy w drodze na granicę w Mae Soi, gdzie dotarliśmy 26.12 wieczorem. Jazda przebiegła sprawnie i bezproblemowo. W ogóle Tajlandia to kraj uśmiechniętych i szczęśliwych ludzi. Wydaje się być rajem na ziemi, gdzie wszystko leci gładko i niczym nie trzeba się przejmować.
Po drodze zahaczyliśmy o jedno kontrowersyjne miejsce. Pojechaliśmy do wioski plemienia Karen, gdzie kobiety wydłużają sobie szyję poprzez noszenie metalowych obręczy. Kiedyś Martyna Wojciechowska nakręciła o nich program. Karen przyszli na teren północnej Tajlandii jako imigranci uciekający z Birmy. W zwyczaju części plemion z tego ludu było noszenie metalowych, ciężkich obręczy na szyi. Nieznane do końca są powody choć najprawdopodobniej kobiety z długimi szyjami miały wyglądać atrakcyjniej. Prawda jest taka, że obręcze jednak niewydłużają szyi, ale pod ich naciskiem deformuje i obniża się klatka piersiowa. Obecnie na terenie Tajlandii znajduje się kilka wiosek stworzonych pod turystów, gdzie można zobaczyć te kobiety i do jednej z takich wiosek trafiliśmy.
Wioskę zwiedzałem sam. Paulina postanowiła poczekać na zewnątrz uznając, że jest to traktowanie kobiet jak zwierząt w zoo, dodatkowo deformujące i szpecące ich ciała. U mnie ciekawość zwyciężyła i poszedłem. Zapłaciłem za wstęp ok 40 zł i znalazłem się w wiosce. Był to po prostu plac, wokół którego rozłożone były stragany na których pamiątki (wszędzie takie same) sprzedawały kobiety w obręczach, czasem tkając szale (chyba jedyna rzecz na straganach przez nie robiona). Kobiety godziły się na zdjęciach, ale ich miny były raczej znudzone i zmęczone niż szczęśliwe. Dodatkowo po placu biegały dziewczynki, niektóre kilkuletnie również z obręczami na szyi. Zaznaczę jeszcze, że trzymałem obręcz dorosłej kobiety w ręce i ważyła jakieś 8kg… Za straganami znajdowały się chaty mieszkalne. Niby biedne, skromne, trochę walące się, ale przed wieloma stały satelity i solary. Krzywo się na mnie patrzono gdy tam spacerowałem, więc wróciłem na plac. Spacerowałem między straganami, robiłem zdjęcia a jednak czułem się tam źle i bardzo nieswojo. Rzeczywiście wyglądało to trochę jak zoo, a wrażenie potęgowali turyści fotografujący kobiety i żartujący na około z obręczy.. Pozostaje tylko pytanie dlaczego takie wioski istnieją. Czy kobiety są zmuszane? Przez mężczyzn? Przez rząd (w końcu to nielegalni uchodźcy)? Przez jakiegoś lokalnego bosa? A może robią to bo same widzą w tym pieniądze i łatwy sposób zarobku? Nie znam odpowiedzi na to pytanie i pewnie nigdy nie poznam. Kobiety jednak nie wyglądały na szczęśliwe, a choć po placu biegały roześmiane dzieci to tak na prawdę ich najbardziej żal.