Złożywszy papiery w wietnamskim konsulacie postanowiłem zrobić kilkudniowe kółko po prowincji Yunnan w oczekiwaniu na wizę. Pożegnałem się z moimi znajomymi od silikonu i poszedłem na wylotówkę. Tutaj lekko nie było. Przeszedłem ponad 10km szukając jakiejkolwiek możliwości łapania stopa. Problem polegał na tym, że cała obwodnica, a właściwie dwie zbudowane są na filarach, w powietrzu. I praktycznie nie ma jak na nie wjechać. Pół dnia spędziłem chodząc pod obwodnicą i szukając jakiegokolwiek wjazdu, który zaczynałby się z poziomu ziemi :).
Ale wreszcie udało się i na dwa stopy dojechałem na noc do niewielkiego (jak na chińskie standardy) miasta Chuxiong. Zjadłem jakieś szaszłyki na kolację i zacząłem rozglądać się za miejscem na rozbicie namiotu. I tu kolejna niespodzianka. W mieście nie ma żadnego sensownego parku. Jeśli jakiś już jest to nie posiada trawnika a same klomby z roślinami. Dodatkowo każdy wolny kawałem przestrzeni porastają rośliny uprawne. Łącznie z chodnikami i rondami. To się nazywa zagospodarowanie terenu. Wreszcie po przejściu kolejnych kilku kilometrów tego dnia znalazłem malutki park rekreacyjny przy budowanym własnie osiedlu. Piekna zieloniutka trawka, nowe przyrzady do ćwiczeń, świeżo malowane ławki. Chyba byłem pierwszym gościem. Rozbiłem więc namiot i poszedłem spać. Rano obudził mnie pan policjant. Problem? Oczywiście, że nie… przecież to Chiny. Grzecznie poprosił mnie abym zebrał swój dobytek bo panie ogrodniczki potrzebują trawę podlać :). Okazało się że godzinę później odbyło się pokazowe oprowadzanie kupców po osiedlu. Ale by się zdziwili widząc mnie w namiocie 😉
Dalszą drogę pokonywałem już wśród wiosek i małych miasteczek. Obok mnie płynęła Czerwona Rzeka. Podróż przebiegała ddużo wolniej, gdyż samochodów był coraz mniej a i ludzie coraz bardziej zdziwieni i wystraszeni. Kolejną noc spędziłem w małym miasteczku Mosha gdzieś pośrodku niczego. Miasteczko w górach składał się praktycznie z jednej długiej ulicy. Znowu wszystkie skrawki ziemi zajęte kukurydzą itp. Ale mając nauczkę dnia poprzedniego rozłożyłem się na pierwszym lepszym napotkanym kawałku ziemi. To co warto wspomnieć to imprezę na mini rynku. Chińczycy uwielbiają tańczyć. Co wieczór chyba w każdej miejscowości w Chinach ludzie spotykają się w parkach lub na placach i wspólnie tańczą. Coś wspaniałego!
Następnego dnia, tym razem sam wstałem i ruszyłem dalej. Zaczęło robić się tropikalnie. Duszno. Duża wilgotność. Palące słońce. Przejeżdżałem przez ciekawy region górski, gdzie jest tak niekorzystny klimat, że ludzie pracują tylko 6h dziennie za zgodą rządu. Uciekałem szybko dalej. Obrałem jako cel -Yuanjiang. Mieszczą się tam piękne tarasy ryżowe, które bardzo chciałem zobaczyć. I dotarłem do tego miasta na wieczór. Szukam tarasów i szukam i nic… Ani śladu ryżu… Sprawdziłem więc przewodnik i co się okazało? Tarasy ryżowe owszem są, piekne… w Yuanyang. Ja natomiast jestem w Yuanjiang. :D. Mój cel był 150km dalej. 🙂
Co się odwlecze to nie uciecze. Dotarłem tam następnego dnia. Wiem, że trochę mało szczegółów podaję. Zwłaszcza nie wspominam praktycznie nic o stopach, ale przyznaję, że nie pamiętam i wszystko mi się zlewa. Ale widocznie nie były szczególne. Na pewno wiele razy zostałem nakarmiony po drodze za co jestem bardzo wdzięczny ale już też trochę przyzwyczajony. 😉
Na koniec kilka zdjęć gdzieś z trasy.