Nowy rok w raz z Mirkiem zaczęliśmy od wyjazdu w góry. Mirek już zwiedzał Sydney, ja uznałem, że po nowym roku będzie kosmicznie zatłoczone, więc lepiej jechać w naturę. Mirek miał wynajęty samochód więc wpakowaliśmy się w niego i ruszyliśmy w drogę.
Naszym celem były Blue Mountains – Góry Niebieskie, oddalone od Sydney o 100km. Ich nazwa bierze się ze specyficznej porannej mgły, która przybiera niebieski odcień. Góry te są bardzo popularnym miejscem w Australii, często destynacją na weekendowe wycieczki.
W górach znajduje się kilka niedużych miejscowości, z których prowadzą kilkukilometrowe szlaki do różnych atrakcji – punktów widokowych, wodospadów, kanionów itp. Jest też dłuższy 25km szlak prowadzący przez te wszystkie atrakcje. Ścieżki są dobrze przygotowane dla turystów, a ich szeroki zakres trudności i długości zapewni każdemu coś odpowiedniego.
Co ciekawe w Blue Mountains nie wychodzi się w góry, a schodzi 😉 Wszystkie wioski są ustawione jakby na płaskowyżu, a atrakcje i szlaki prowadzą w dół.
Piękna natura, rewelacyjne widoki i trochę ciszy to dokładnie to czego potrzebowałem po całym dniu wśród tłumu, oczekując na fajerwerki ;P
Miejsce naprawdę rewelacyjne, to co mnie trochę kłuło to łatwa dostępność. W piękne miejsca powinno się docierać po jakimś trudzie, wtedy się je bardziej docenia. A tutaj wystarczyło zajechać na parking lub przejść się pół godziny ładną ścieżką 🙂
W jednej z miejscowości było piękne jeziorko, gdzie postanowiliśmy zostać na noc. Nad jeziorkiem, oprócz licznych ławek, altanek itp. były również elektryczne grille, gdzie można przyrządzić sobie jedzenie. Takich miejsc jest pełno w całej Australii.
Poranek przywitał nas sporą mgłą, ale szybka jajecznica i kawa i ruszyliśmy zwiedzać dalej.
Góry Niebieskie bogate są również w faunę i florę. Piękna dzika natura 🙂
Żeby nie było zbyt nudno popołudniu pogoda się drastycznie zmieniła. I zaatakował nas… grad. Tego w Australii się nie spodziewałem 😉
Wieczorem Mirek postanowił ruszać dalej, na południe Australii. Ja z kolei miałem jeszcze do zwiedzenia Sydney. Bardzo mi się jednak spodobało nad jeziorem, postanowiłem więc tam rozbić się na noc i cały kolejny dzień spędzić na nic-nie-robieniu.
Tak też zrobiłem. Z tym, że rano przyszła do mnie strażniczka parku i powiedziała, że spanie w namiocie tam jest zabronione. Po czym mieliśmy miłą pogawędkę o tym co można by tam ulepszyć i gdzie postawić znaki z zakazami, aby były lepiej widoczne ;).
Spędziłem więc tam dzień, przyrządzając jedzenie na elektrycznym grillu, czytając książkę i relaksując się. Wieczorem zaś postopowałem kawałek dalej do pewnej jaskini. Jaskinia nie była imponująca, ale na ścianach miała fluorescencyjny mech, które śmiesznie świecił w nocy 🙂
Nabrałem więc trochę energii i następnego dnia ruszyłem stopem z powrotem do Sydney. W mieście tym żyje 5 mln ludzi – jest największe w Australii. Stanowi ważne centrum biznesowe, finansowe, kulturowe i turystyczne. Jest również w ścisłej czołówce miast pod względem standardu życia. Czyli ogólnie miasto marzeń. I powiem wam szczerze, że coś w tym jest. Dosyć mocno przypadło mi do gustu. Jest bardzo rozległe, gdyż właściwie nie ma tam osiedli z blokami. Są osiedla z domkami. W obrębach miasta znajduje się kilka plaż i bardzo dużo zieleni. Nowoczesne budynki przeplatają się z takim w stylu angielskim z XIX wieku. Każdy w tym mieście jest w stanie znaleźć coś dla siebie. Jedyna wada to ceny. Niestety, żeby tam sensownie żyć trzeba czegoś więcej niż wypłaty w złotówkach 😉
Miasto to nie przytłacza. Jest mnóstwo przestrzeni i spaceruje się po nim całkiem sympatycznie. Resztę sami oceńcie po zdjęciach.
Najsłynniejsze ikony Sydney to oczywiście Sydney Opera House i Sydney Harbour Bridge, które mieliście okazję już oglądać na właściwie wszystkich zdjęciach z Sylwestra 😉
Opera, zaprojektowana przez duńskiego architekta Jørna Oberga Utzona zbudowana została w latach 1957-1973. Wykonana jest ze stali, betonu i szkła. Na jej otwarcie przybyła sama królowa – Elżbieta II. W 2003 roku architekt został uhonorowany nagrodą Pritzkera za ten projekt, a w 2007 roku sama Opera trafiła na listę UNESCO.
Most Sydney Harbour Bridge z kolei budowano w latach 1921 – 1932. Ma 1149 metrów długości i osiąga 134 metry nad poziomem zatoki. Z mostu odpalane są fajerwerki w sylwestra. Można również przespacerować się po jego szczycie (po najwyższym łuku). Kusiło mnie, ale zabawa ta jest irracjonalnie droga (500zł). Jeszcze z ciekawostek, przy budowie zginęło 16 robotników. A cały most kosztował 10 milionów funtów i wydatek ten został zamortyzowany dopiero w 1988 roku 🙂
Na zwiedzanie Sydney poświęciłem dwa dni. Wystarczyły, żeby poczuć klimat miasta. A potem ruszyłem w prawdziwą i zupełnie inną przygodę. Ale o tym w następnym odcinku ;]