Z Xian wyskoczyliśmy na dwa dni do Huashan. Miejsce oddalone 100km od miasta oferuje trekking na świętą górę Hua. Posiada ona 4 główne szczyty (nazwane od kierunków świata) o wysokości ok 2100 m n.p.m. Dodatkowo to co mnie tam ciągnęło i co było moim marzeniem od kilku lat to Plank Road On The Sky. Artykuły w internecie opisują to jako najniebezpieczniejszy trekking na świecie. Idzie się nad przepaścią po deskach podtrzymywanych przez pręty umocowane w skale. Marzenia należy spełniać więc był to punkt obowiązkowy mojej wyprawy!
Do Huashan oczywiście autostopem. Poszło gładko. Zaczęliśmy na bramkach na autostradzie. Zdziwieni goście obsługi przyszli wytłumaczyć nam, że nie możemy tam stać. Tłumaczyli po chińsku, ale dało się zrozumieć o co chodzi. Nie daliśmy jednak tego po sobie poznać, bo miejsca do łapania stopa lepszego nie było i po chwili obsługa zrezygnowana odeszła. Odbyła się na rada za budką poboru opłat i wrócili z translatorem i nieskładnym zdaniem po angielsku. Niestety nie mieli łatwego życie, bo obcokrajowcy dalej niczego nie rozumieli. Udało im się jednak wymienić dwa lub trzy zdania i dowiedzieć się, że biali są z Polski. Odbyła się więc druga narada i po chwili z błyskiem w oczach wrócili z tłumaczeniem na język polski. Błysk szybko znikł, gdy okazało się, że obcokrajowcy dalej nic nie czają i jak stali tak stoją. A przecież tu nie wolno! Ale spokojnie, nasi chińczycy wykazali się kreatywnością i pokonali turystów ich własną bronią! Sami złapali im stopa, żeby wreszcie się ich pozbyć!
Góra Hua posiada całą infrastrukturę stworzoną dla turystów. Oczywiście wszystko płatne i to słono. Porządny turysta zaczyna zwiedzanie o poranku stojąc w kolejce po bilet za 110zł. Następnie udaje się na mini dworzec skąd specjalny autobus za 25zł zabierze go pod górę. Tam wyciąga z portfela 50zł i jedzie kolejką linową na górę. Tam już samodzielnie po kamiennych schodach i chodnikach zdobywa wybrane szczyty. Po drodze korzysta z licznych punktów gastronomicznych oraz kupuje pamiątkowy medal za zdobycie szczytu. Noc spędza w jednym z kilku hoteli na górze a następnego dnia zjeżdża lub jeśli jest odważny to samodzielnie schodzi na sam dół po niezliczonych schodach.
Nam z Tomkiem ta opcja nie spodobała się, zwłaszcza że nie stać nas na wydatek 200zł ma jedną atrakcję. Do Huashan dotarliśmy wieczorem i poszliśmy zrobić rekonesans. Plan prosty – wejść za darmo. Wykonanie trudniejsze. Do parku prowadzą dwa wejścia, wszystko zagrodzome płotem i drutem kolczastym lub murem, pełno latarni, chodzący strażnicy, nawet rzeka niedaleko wejścia zagrodzona siatką. Wiedzieliśmy jednak, że da się gdzieś wejść, mieliśmy nawet w miarę szczegółowy opis, bo dzień wcześniej zrobili to włoch i koreanka, których poznałem w Mongolii. Poszliśmy więc na zachodnie wejście. Znaleźliśmy most, przejście przez rzekę, dziurę w ogrodzeniu i wzgórze, które mieliśmy sforsować.
Mając ułożony plan w głowie znaleźliśmy miejsce na nocleg. Niedaleko był stary dworek lub coś w ten deseń zamknięty ale z łatwo dostępnym balkonem. Tam też rozłożyliśmy śpiwory.
Wstaliśmy o 3:30, żeby nocą przedrzeć się na drugą stronę czynnych 24/7 wejść. Początek bajkowo. Zeszliśmy do rzeki, przekroczyliśmy ją po kamieniach, znaleźliśmy dziurę w ogrodzeniu i przeczołgaliśmy się pod nim. Następnie zaczęliśmy przedzierać się przez las i chaszcze zdobywając mocno strome wzgórze. Deszcz, który padał w nocy nie ułatwił sprawy. Po dwóch godzinach wspinaczki dalnej nie mieliśmy perspektyw na przekroczenie bramek biletowych. Zawróciliśmy więc i już prawie gotowi zapłacić spróbowaliśmy szcześcia prościej. Zaraz za ogrodzeniem i bramkami. 5 metrów od ochrony. Zrobiło się już jasno, sporo ludzi wchodziło na wschód słońca ale udało się! Po 20 minutach byliśmy na pięknej betonowej ścieżce 30 metrów za wejściem. Niepotrzebny trekking w górę dał się we znaki. Byliśmy juź mocno zmęczeni, cali w błocie i troche pocharatani przez ostre krzewy.
W międzyczasie okazało się, że Andrea – wspomniany Włoch pomylił zachód ze wschodem i opisał nam jak przejść przez wschodnie wejście, a my byliśmy na zzachodni! 😉 Opis nawet pasował, choć momentami byliśmy skonsternowani. Tak więc znaleźliśmy własną ścieżkę korzystając z niewłaściwych wskazówek :D.
Droga na górę była długa. Do pokonania przewyższenie 500m, kilka kilometrów długości. Klimat psuła imfrastruktura. Znowu chińczycy zabetonowali cały świat. Cały czas betonowy chodnik lub betonowe schody. Wszędzilatarnieie i kosze na śmieci a co 200 metrów stoisko z napojami i jedzeniem. Przez całą drogę a także na górze było nawet Wi-Fi! Do tego pełno chinczyków, którzy okropnie się wydzierali, krzyczeli, słuchali muzyki bez słuchawek i badali jak działa echo. Na górze było jeszcze gorzej. Ilość chińczyków drastycznie wzrosła dzięki stacjom końcowym dwóch kolejek linowych. Na szczytach praktycznie nie było miejsca żeby stanąć i podziwiać widoki. Ale te były piękne. Rekompensowały trochę ten chiński, obecny wszędzie chaos.
Aby przejść wspomniany niebezpieczny trekking należało ustawić się w półtora godzinnej kolejce. Co ciekawe już sama kolejka ciągnęła się na wąskiej półce skalnej, a od przepaści oddzielał nas tylko łańcuch. Adrenalina podskoczyła gdy zrozumieliśmy, że ruch na tej ścieżce jest dwustronny! I będziemy musieli wracać i przeciskać się z dużymi plecakami. Ale widoki były niesamowite. Adrenalina też pozytywnie!
Dotarliśmy na początek kolejki. Jeden człowiek zebrał od nas 18zł, drugi założył uprząż i ruszyliśmy dalej. Spodziewałem się jakiegoś krótkiego szkolenia, jak się przypinać, czego nie robić a tu nic. Ani słowa.
Pierwsze kroki to drabina – metalowe szczeble a pod nimi przepaść. Adrenalina mega, choć świadomość uprzęży dawała spokój. I nagle doznaliśmy szoku. Tutaj również ruch był dwustronny i spory tłok! Dodatkowo niektórzy chińczycy mieli pierwszy raz w ręku karabińczyki. Cierpłem na widok ludzi, którzy stojąc nad przepaścią trzymają się jedną ręką a drugą odpinają oba karabińczyki naraz. A robił tak co drugi! Krzyżowali liny z innymi, odpinali sąsiadów zamiast siebie. No po prostu masakra!
Z drabiny weszliśmy na droge po deskach. Wrażenia niesamowite!! Coś pięknego! Piekne góry, przepaść pod nogami, wąskie deski. I znowu ruch dwustronny z niepewnymi chinczykami. I duży tłok i jeszcze w samym środku w zagłębieniu w skale siedzi obsługa z aparatem, komputerem i drukarką i robią zdjęcia. Płatne przy odbiorze za kilka minut w drodze powrotnej.
Całość zabawy z 30 minut. Ale zdecydowanie warto! Nawet tłum chińczyków tym razem nie był w stanie zepsuć mi zabawy! Rewelacja!
Dokończyliśmy z Tomkiem zdobywanie 4 głównych szczytów i zeszliśmy w dół. Pokonaliśmy tego dnia ponad 35 km. Trwało to 16 godzin. Noc spędziliśmy w namiotach a następnego dnia wróciliśmy do Xian zrobić pranie i trochę odpocząć.
Przeczytałam wszystko, od poczatku do konca, czekam na więcej 🙂
Super -eskapada ekstremalna.
Och! Z samych zdjęc serce mi mocniej bije! Chyba powinnam patrzeć na to zamiast kawy – ciśnienie skacze od razu! Nigdy bym tam nie weszła! 😀
Hahaha Kropa!
Ogladanie zdjec na pewno zdrowsze niz kawa! Tak wiec smialo ;p