Przekroczyliśmy granicę Laotańską wieczorem, dlatego też postanowiliśmy nie wjeżdżać do Vientianu tylko przespać noc w namiocie niedaleko granicy. Wstąpiliśmy jeszcze na kolacyjkę i piwko do standardowej, azjatyckiej knajpki – czyli domowy biznes, plastikowe krzesła i stoliki na ulicy. Właściciele już mocno wstawieni zaoferowali nam również darmowe piwo i przekąskę… Wtedy myśleliśmy, że to kawałki kurczaka. Teraz chyba dociera do nas, że to był pięknie grillowany szczur. Ale źle nie smakował 😉
Do stolicy wjechaliśmy więc ranem i od razu, aby nie tracić czasu udaliśmy się do ambasady wietnamskiej złożyć podanie o wizę. Wszystko przebiegło sprawnie i ruszyliśmy na obchód miasta.
Vientiane okazał się być zupełnie inny niż się spodziewaliśmy. Senne kolonialne miasteczko, pełne post-francuskich willi, bogate i leniwe. Zupełnie nie azjatyckie. Mnóstwo różnych restauracji, praktycznie zero jedzenia na ulicach. Za to pojawiły się bagietki, a nawet pasztet – spuścizna francuskich kolonizatorów. Ucieszyliśmy się, bo trochę ryż nam się już przejadał.
W mieście nie było zbyt wiele do roboty. Właściwie to nawet w informacji turystycznej Pan nie umiał nam wskazać nic ciekawego na dłużej niż godzina zwiedzania. Nie oznacza to, że nie warto zobaczyć tego miasta :P. Ten post-kolonialny klimat robi wrażenie. Czuliśmy się jak na jakiejś francuskiej prowincji… życie płynie spokojnie i powoli, pełno francuzów rozkoszujących się obiadem i winem itp.
Skoro w mieście wieje nudą, a my mamy trzy dni do odbioru wizy postanowiliśmy wypożyczyć skuter i pojechać nad tamę Nam Ngum Dam. Gdy zjechaliśmy z głównej drogi skończył się asfalt, pojawiło się mnóstwo kurzu i piękna czerwona, gliniasta droga. Każdy przejeżdżający motocykl czy samochód wzburzał tumany kurzu. Nie wiem jak ludzie mogą mieszkać przy takiej drodze.
Po drodze przebiliśmy oponę w naszym skuterze, musieliśmy więc udać się do warsztatu. Na szczęście ilość motocykli w Azji sprawia, że warsztaty są co krok, więc nie było problemu. 15 minut zajęło mechanikowi sklejenie dętki, a nas kosztowało to 2,50zł ;P.
Widoki na trasie zaskoczyły nas tak samo jak Vientiane. Spodziewaliśmy się biedy, chat bambusowych jak w Birmie. Tymczasem co krok pojawiały się wielkie wille we francuskim stylu. Nie budowano zwykłych standardowych domów. Budowano małe pałacyki z filarami, gzymsami, zdobieniami itp. Mieliśmy mocne odczucie, że sprawdza się w Laosie powiedzenie: zastaw się, a postaw się ;).
Kilka słów o samej tamie. Wybudowana na rzece Nam Ngum w latach 1968 – 1984 jest pierwszą laotańską elektrownią wodną. Ma moc 155MW i zaspokaja prawie całe zapotrzebowanie kraju. Laotańczycy nie przejmując się zbytnio, budując tamę zalali teren 370 km2.
Tamy oczywiście nie da się zwiedzać, ale zarówno konstrukcja jak i zalew wyglądają imponująco. Piękne jezioro z mnóstwem wysepek z drzewami, dookoła góry. Jest nawet infrastruktura turystyczna oferująca wycieczki statkami po zalewie. Brakło jednak skrawka miejsca, gdzie można by na trawce wyłożyć się i poleżeć. Piasku również nie ma, gdyż to sztuczny zbiornik i brzegi są gliniane. Również znalezienie miejsca na namiot nie było proste. Jakoś jednak udało nam się trochę odpocząć i następnego dnia wróciliśmy na skuterze do Vientianu. Odebraliśmy wizę i ruszyliśmy tym razem stopem do Vang Vieng.
Niestety okazało się, że mój tablet, na którym pisałem bloga nie przetrwał wyprawy na skuterze i pękł mu ekran. Dlatego też piszę z prawie miesięcznym opóźnieniem, będąc już w Wietnamie.