Ruszyliśmy z Vientianu do Vang Vieng. Kawałek za miasto dotarliśmy lokalnym busikiem i zaczęliśmy łapać stopa… i łapaliśmy… i łapaliśmy… i łapaliśmy… Okazało się, że autostop w Laosie praktycznie nie działa. Nikt nie chciał się nam zatrzymać. Wszyscy patrzyli na nas niechętnie, nikt się nie uśmiechał, nikt nie machał. Nawet gdy my uśmiechaliśmy się do przechodniów to zazwyczaj brakowało odwzajemnienia… Na prędce poprosiliśmy kogoś o napisanie listu autostopowego i zaczęliśmy go pokazywać kierowcom na stacji benzynowej. Udało się. Pokonaliśmy trochę kilometrów na pace jakiejś ciężarówki… I znowu to samo… łapiemy, łapiemy i nic. Na szczęście zatrzymało się dwóch chłopaków z Korei, którzy pracują w Laosie. Oni dowieźli nas do Vang Vieng. Ale byliśmy przerażeni. Chcemy przejechać pół tego kraju w drodze do Wietnamu, a tutaj 160km zajęło nam cały dzień i to udało się tylko dzięki turystom. Co będzie dalej na nieuczęszczanych drogach?
Vang Vieng jest miasteczkiem położonym w przecudnej okolicy. Przepływa przez niego rzeka a wokół piętrzą się wystające z równin skały. Góry te są bogate w jaskinie, wodospady itp. Miasteczko jednak kilkanaście lat temu było zwykłą niewyróżniającą się wioską. Aż wreszcie ktoś wpadł na pomysł, że można spłynąć rzeką na dętce od traktora. Idea zaczęła przyciągać turystów, jednak szybko oni się nudzili leżąc w dętce. Dlatego kreatywni Laotańczycy wybudowali bary dosłownie co 50m, aby spływ stał się bardziej atrakcyjny. Wtedy miasto przeżyło turystyczny bum. Stało się obowiązkowym punktem imprezowym każdego backpackersa. Spływ przerodził się w wielką pijacką imprezę, co z kolei przyniosło przypadki utonięć. Zainteresował się sprawą rząd i w 2011r. zamknięto prawie wszystkie bary zostawiając tylko dwa na trasie. Miasteczko z kolei zmieniło swoje oblicze i z imprezowego, niskobudżetowego przeobraziło się w wypoczynkowe. Pojawiły się droższe hotele i restauracje.
W Vang Vieng spędziliśmy trzy noce. Pierwszą w namiocie na obrzeżach, dwie w tanim hostelu. Pierwszego dnia poszliśmy spróbować owego spływu na pontonach. Rzeczywiście było imprezowo. Sami biali młodzi ludzie, dużo alkoholu, wielka impreza i spływ po rzece, który był fajną atrakcją samą w sobie. Ze spływu nie mam zdjęć, aparat dla bezpieczeństwa został w hostelu 🙂
Kolejnego dnia chcieliśmy wypożyczyć rowery górskie i pojeździć po okolicy. Wypożyczalni pełno w mieście. Podeszliśmy do pierwszej. Zapłaciliśmy, wzięliśmy rowery i po przejechaniu 100m okazało się, że na rowerze nie da się jechać. Wróciliśmy do wypożyczalni i po przetestowaniu 10 rowerów stwierdziliśmy, że żaden nie jest sprawny. Poszliśmy więc do innej trochę droższej i wybraliśmy dwa działające rowery. Pojechaliśmy zwiedzać okolicę. Chcieliśmy zajrzeć do kilku jaskiń, ale wejście do każdej było płatne. Przed każdą atrakcją siedział jakiś człowiek i zbierał pieniądze. Irytowało nas to bardzo w Vang Vieng. Próbowano zarobić na wszystkim. I wszystko było nieprzeciętnie drogie.
Po godzinie jazdy przebiłem dętkę w rowerze. Wróciliśmy więc do wypożyczalni, gdzie właściciel z drobnym grymasem, ale jednak wymienił całe koło. Pojechaliśmy więc w drugą stronę zobaczyć wodospad. Nie ma pory deszczowej, więc nie był on imponujących rozmiarów. Oczywiście wejście znowu płatne. Dodatkowo po drodze rower, który od początku dziwnie się zachowywał zaczął szwankować na dobre, a w drodze powrotnej popsuł się całkowicie i 3km musiałem go prowadzić w pełnym słońcu. Mijało mnie kilka samochodów – pickupów… Żaden jednak nie zatrzymał się, mimo machania do nich.. Naszej opinii o Laotańczykach nie poprawił także właściciel wypożyczalni, który nie dość, że dał nam zepsuty rower to jeszcze żądał pieniędzy na jego naprawę grożąc, że nie odda nam paszportów zostawionych w depozycie. Oczywiście nie zapłaciliśmy, ale wykłócać musieliśmy się długo.
Wieczorem poszliśmy jeszcze na godzinny spacer a potem na dobrą kolacje i piwo, aby poprawić sobie humor. Kolejna ciekawa osobliwość w Vang Vieng – większość knajp wyposażona jest w duże telewizory, na których nieustannie puszczane są odcinki serialu: Przyjaciele. Wieczór przebiegał nam mile do czasu aż właściciel nie postanowił zamknąć lokalu. Bez ostrzeżenia postanowił mi zabrać do połowy pełną szklankę piwa. Gdy się upomniałem zrobił się niesamowicie nieprzyjemny i patrzył na mnie jakby miał mnie zaraz pobić.
Pierwszy raz spotykaliśmy się z nieprzyjemnymi zachowaniami w Azji. Zrozumieliśmy, że Laos nie jest krajem dla nas i chcemy go opuścić jak najszybciej. Gdyby nie wiza do Wietnamu – która ograniczała nas (był dopiero 23.01, a nie mogliśmy wjechać do Wietnamu przed 30.01) pewnie udalibyśmy się prosto na granicę.