Będzie to post, w którym w końcu dojadę do Manili 😀 Jest to więc opowieść z happy endem!
Ale zacznę tam gdzie skończyłem, a mianowicie w prowincji Quezon. Za mną pływanie w morzu i noclegi na opuszczonej stacji, a przede mną przebicie się przez góry. Zanim jednak dotarłem do gór musiałem dokonać jeszcze jednej naprawy w rowerze. Otóż tak jak pisałem zmuszony byłem kilka dni wcześniej wymienić oponę. Okazało się jednak, że drugie koło stało się zazdrosne i druga opona jest przedarta praktycznie do zera. Zanim więc ruszyłem pod górę, kierowany głosem rozsądku wymieniłem oponę w drugim kole ;).I właściwie to była ostatnia naprawa w tym rowerze.
Przebiłem się więc przez góry. Nie było lekko. Droga pod górę przez 10km prawie bez przerwy. Czasem ostrzej, czasem lżej ale ciągle pod górę. Gdybym natrafił na taką drogę na początku rowerowej przygody, pewnie sprzedałbym rower i pojechał stopem :D. Teraz jednak nogi były już wprawione i daliśmy radę.
Kolejnego dnia dotarłem do regionu San Pablo słynnego z 7 jezior. Postanowiłem więc zatrzymać się nad którymś z nich, poleżeć, popływać, poodpoczywać i poczytać. Czyli to czego nie udało mi się zrobić nad jeziorem Bato. Pojechałem więc nad pierwsze jezioro. Drogowskaz wskazywał polną drogę. Po kilometrze droga ta kończyła się zawalona głazami. Okazało się, że ścieżka nad jezioro prowadzi przez prywatną działkę, a właściciel nie życzy sobie ludzi na swojej posesji. Zagrodził więc drogę do jeziora :).
Próba numer dwa również okazała się niecelna. Jezioro było bardzo malownicze i łatwo dostępne, ale jak to zwykle bywa w Azji całkowicie okupowane przez mieszkańców. Domy gęsto posiane wzdłuż całego brzegu, można zapomnieć o spokoju i miejscu na nocleg.
Podszedłem więc do trzeciej próby – małe jeziorko Mohicap. Tym razem się powiodło.
Nad jeziorem był hm.. nazwijmy to punkt turystyczny – ogrodzony teren z altankami, pomieszczeniami gospodarczymi, toaletą i zejściem do jeziora. Finansowany przez rząd. Cena za wejście na teren to ok. 80gr. Porozmawiałem z kimś w rodzaju zarządcy i zgodził się abym został tam na noc. Ten ośrodek dopiero zaczynał swoją turystyczną działalność. Rząd chce wypromować ten region jako atrakcję turystyczną, jednak idzie to mozolnie. Jest jeszcze tylko jeden taki punkt turystyczny, nad jeziorem na którym byłem na początku tam, gdzie aktualnie nie da się dotrzeć :P.
Tak czy inaczej bardzo mili ludzie pracowali w tym „ośrodku”. Pozwolono mi spędzić tam dwie noce, poczęstowano mnie obiadem. Śmialiśmy się, że zatrudniono mnie jako strażnika obiektu, bo zostałem w nocy całkiem sam. 😉 Znowu więc relaksowałem się nad wodą. Pływałem w jeziorze, czytałem książkę w hamaku itd.
Byłem już bardzo blisko Manili. Z San Pablo zostało jedynie 60km. Jednocześnie miałem jeszcze trochę czasu i postanowiłem jechać okrężną drogą. Dzień drogi zajęło mi dotarcie do Tagasay – miasteczka nad jeziorem Taal – miejsca z bardzo fascynującą historią.
Otóż był sobie kiedyś wielki wulkan. Wulkan ten postanowił eksplodować, a w jego kraterze zagnieździło się jezioro. Na tym jeziorze wyrósł kolejny wulkan. Jednak i on po jakimś czasie postanowił eksplodować, a w jego kraterze zagnieździło się jezioro.
Mamy więc ocean, na oceanie wyspę Luzon, na wyspie krater wulkanu, w kraterze jezioro, na jeziorze wyspa, na wyspie krater wulkanu, w kraterze jezioro, na jeziorze wyspa, stop. 😀 Bardzo ciekawie to wygląda na mapie.
Znalazłem informację w internecie, że łódka na wyspę = wulkan kosztuje 2000 peso (150zł) i zabiera 7 osób. Pomyślałem więc, że znajdę przystań, poczekam na innych turystów i dołączę do grupy. Tak to jednak nie działa. 🙂 W Talisay nie ma czegoś takiego jak port czy przystań. Każdy resort czy hotel oraz każda Pani Krysia ze spożywczego ma własną łódkę pod domem i z chęcią zawiezie mnie na wyspę za 2000 peso.
Krążyłem więc od resortu do resortu pytając czy mają jakiś kurs na wulkan zaplanowany na następny dzień. Niestety albo nie było gości (pora deszczowa, brak sezonu), albo pracownicy nie byli przychylni mojemu pomysłowi dołączenia się do grupy. W końcu zrezygnowany już po zmroku szukałem miejsca na nocleg, gdy natknąłem się na parę z Niemiec, chyba jedyni turyści w mieście poza mną :D. Okazało się, że chcą rano jechać na wulkan. Dogadałem się więc z nimi i dołączyłem do ich wycieczki. W rezultacie kupiliśmy dwa razy droższą wycieczkę, która oferowała wyjście na wulkan oraz zejście do jeziora w środku.
Widoki było piękne, bardzo malownicze. Dookoła nas była piękna dzika natura. Na wyspie żyją ludzie, ale jest ich niewielu. Nie ma tam dróg, nie ma więc też pojazdów. Są konie i łódki. Ludzie żyją z turystyki i rolnictwa. Dobrze widoczny był zarówno duży krater okalający jezioro Taal jak i mały krater na wyspie. Z wnętrza krateru wydobywa się gorąca siarka. Również przy brzegu można zobaczyć bąbelki wydobywające się z dna jeziora. Jezioro jednak nie jest toksyczne i można spokojnie w nim pływać.
Po powrocie z wycieczki na wulkan stanąłem przed ostatnim wielkim wyzwaniem. Musiałem wdrapać się z rowerem na krater starego wulkanu. To oznaczało 600m przewyższenia na odległości 8km. Praktycznie całą drogę prowadziłem rower (nachylenie terenu prawie 10%!), zajęło mi to trzy godziny, ale byłem do tego przygotowany 😛
Za to po osiągnięciu szczytu droga stała się bajką. Tak jak wspominałem był to kiedyś ogromny wulkan. I przez kolejny dzień pokonywałem 30km po lekko pochyłym zboczu tego pradawnego wulkanu. 30km ciągle gładko w dół, praktycznie bez pedałowania. Coś pięknego 😛
Na drodze do Manili została mi tylko jedna atrakcja do zaliczenia :). Przejeżdżałem przez teren z licznymi wodospadami. Pomyślałem, że miło byłoby chwilę odpocząć. Okazało się, że wodospad, który sobie wybrałem jest nieźle ukryty. Najpierw należy polną drogą pokonać spory dystans, a potem przekroczyć pastwiska z krowami i zagłębić się w las 🙂 Gdyby nie mapa i GPS w telefonie nie byłoby szans, żebym tam trafił. Ale trafiłem! I wodospad robił wrażenie. Nie był duży ale był unikatowy. Wypływał ze szczeliny pomiędzy ścianami skalnymi, trochę jakby ktoś lekko otworzył drzwi do łazienki pełnej wody:P. Wpływał do pięknego kanionu tworząc małe, ale głębokie jeziorko i dalej spływał rzeką. Byłem tam tylko ja i natura. Mnóstwo motyli, ważek, pająków itd. Piękne, naturalne miejsce.
Następnego dnia dotarłem do Manili. Ostatnie 20km to była wielka mordęga. Mnóstwo pojazdów, korki, smog. Nic przyjemnego. Dotarłem jednak do hostelu i tym samym osiągnąłem swój cel. Przejechałem na rowerze z Surigao do Manili!
O samej stolicy i kilka słów podsumowania podróży w następnym poście;)