16 maja byliśmy gotowi do przepłynięcia Morza Koralowego jachetm Iana. Pożegnalne piwko i stek poprzedniej nocy, rano zaś ostatnie zakupy w warzywniaku i uzupełnienie zapasów wody i paliwa. Straż graniczna odprawiła nas bez większych problemów i wczesnym popołudniem wyruszyliśmy zostawiając Cairns i Australię za sobą. Kierunek Wyspy Salomona.
Początek łatwy i przyjemny – wypłynięcie wyznaczonym kanałem na otwarte morze, potem stawianie żagli i kilka godzin żeglowania przez Wielką Rafę Koralową. Płytka woda oznacza małe fale, więc płynęło się spokojnie i przyjemnie.
Zabawa zaczęła się dopiero na otwartym oceanie. Wiatr wiał z prędkością 25-30 węzłów, czyli 45-55 km/h. Dawalo to rozwinąć prędkość ok 7 węzłów (13km/h) płynąc lekko pod wiatr. 30 węzłów oznaczało również całkiem spore, bo dochodzące do 3 metrów fale. Nie były to super trudne warunki, ale wystarczyły by dać nam – niedoświadczone załodze w kość. Łódka mozolnie przetaczała się przez fale, raz wspinając się na szczyt innym razem staczając się w dół, bujając się jednocześnie regularnie na prawo i lewo. Na początku ma się wrażenie, że łódka zaraz się przewróci, że przechyli się kilka stopni bardziej i wylądujemy w wodzie. Najgorzej jest w nocy, gdy nie widać fal, nie wiadomo co nadchodzi. Oprócz sporych przechyłów całkiem często sternik dostaje pocałunek od Neptuna – fale rozbijające się o dziób statku potrafią stworzyć niezłą fontannę, zapewniając całkiem szybki lecz wydatny prysznic.
Pamiętacie zabawkę Wańka-Wstańka? Zazwyczaj była to jakaś postać na kulistej podstawie. Nisko ulokowany środek ciężkości sprawiał, że nie ważne jak bardzo odchylimy Wańkę, ona zawsze wraca do pozycji pionowej. Jacht jest zbudowany i zachowuje się dokładnie jak ta zabawka, a ten fakt pomagał zrozumieć , że jednak raczej łódka sięnie przewróci. Ale z drugiej strony wyobraźcie sobie, że stoicie na czubku ogromnej Wańki-Wstańki. Choroba morska musiała więc przyjść. Dziewczyny nie były w stanie właściwie nic zrobić poza leżeniem i cierpieniem. Z Ianem jakoś się trzymaliśmy, ale nie było przyjemnie.
Gdzieś w środku nocy okazało się, że główny żagiel się podarł. Nie była to spora dziura, ale trzeba było go zrefować (zwinąć trochę żagla), żeby nie rozdarł się kompletnie. Aby to zrobić, musieliśmy opuścić żagiel całkowicie, przewiązać i postawić ponownie. Prosta piłka przy spokojnych warunkach, ale nie w nocy, przy 3-metrowych falach, wodzie przelewającej się przez pokład i łajbie zachowującej się jak Wańka-Wstańka. Nie było super bezpiecznie, ale jakoś uporaliśmy się z tym zadaniem i płynęliśmy dalej.
Rano okazało się, że drugi żagiel również się podarł. Tym razem była to wina Iana, który na drodze żagla umocował zapasową kotwicę… Tak więc 160km od brzegu padła decyzja – zawracamy. I chociaż mieliśmy zapasowe żagle to uważam, że była to słuszna decyzja. Łódka nie była gotowa na taką podróż mimo zapewień Iana, a także z perspektywy czasu myślę, że on sam nie był na to gotowy.
Tak zakończyły się plany przepłynięcia morza i eksplorowania Wysp Salomona.
Szkoda było tak zawracać…zwłaszcza po 160 km…