Nadszedł czas zmienić trochę klimat (choć może nie w sensie pogody:) ). Po ponad roku w Azji wsiadłem w samolot i dotarłem na nowy kontynent – do Australii. Lot trwał kilka godzin, ale czułem się jakbym wylądował na innej planecie albo jak Tarzan, który właśnie wyszedł z dżungli do miasta :).
Już od pierwszych minut byłem w szoku.
Przyleciałem z Azji, gdzie wszyscy trąbią, krzyczą, mnóstwo ludzi próbuje wcisnąć swoje usługi lub produkty, na ulicach panuje chaos, każdy jeździ jak chce, a pierwszeństwo ma silniejszy lub większy. Chodniki jeśli istnieją to są zastawione straganami, koszami na śmieci, samochodami i nawet drzewa rosną po środku i słupy elektryczne też. W Azji o parkach może i słyszeli, ale jakoś ta idea nie stała się zbyt popularna. 😉
Dlatego Australia mnie oszołomiła. Cisza, spokój. Nikt na lotnisku na mnie nie krzyczy, nie obstąpił mnie tłum taksówkarzy. Na ulicach nikt nie trąbi. Drogi są szerokie, wszędzie chodniki i ścieżki rowerowe i ogromne przestrzenie zieleni. Ledwie wyszedłem z lotniska, stoję na chodniku chcąc przekroczyć jezdnię i jakieś auto samo z siebie zatrzymuje się na pasach, żebym mógł przejść. Oszalałem i nie wiedziałem co zrobić :D. Od ponad roku nikt mi nie ustąpił pierwszeństwa ;).
Darwin, do którego przyleciałem znajduje się w prowincji Terytorium Północne. Prowincja ta ma sporą niezależność względem rządu Australii, mają m.in. własny parlament. Trochę jak stany w Ameryce. Mimo sporych rozmiarów (połowa Europy) Terytorium Północne jest słabo zaludnione. Niecałe 250 tys. mieszkańców. Nie sprzyja klimat. Większość prowincji to pustynia. Samo miasto Darwin nie jest wielkie – liczy 150 tys. mieszkańców. Jest więc sielankowe, ciche i spokojne. I tym mnie właśnie oczarowało. Wydaje się być bardzo przemyślanym miastem. Szerokie ulice, mnóstwo parków, głównie nad brzegiem oceanu, dobra komunikacja miejska. Miasto składa się z centrum ze sklepami, bibliotekami, urzędami itp, oraz z osiedli lub dzielnic, złożonych z małych ulic z domami. Centrum każdej dzielnicy jest małe centrum handlowe z supermarketem i kilkoma sklepami.
Okazuje się jednak, że to miasto nie jest jednak najlepszym miejscem do życia. A wszystko przez klimat. W większość Australii można spotkać 4 pory roku – tak jak u nas, choć przesunięte o pół roku (gdy u nas lato, w Australii zima). Temperatury australijską zimą w niektórych miejscach kraju spadają do zera lub lekko poniżej. Natomiast Darwin jest wyjątkowe. Tutaj panuje ciągle klimat tropikalny. To oznacza, że pory roku są dwie – sucha i deszczowa. I o ile w porze suchej jest jeszcze przyjemnie, to pora deszczowa (listopad – kwiecień) jest wielkim utrapieniem. Jest gorąco – w ciągu dnia temperatura wynosi 35 stopni (odczuwalna 40), w ciągu nocy spada do min. 28 stopni. Ale największym problemem jest wilgotność sięgająca często 90%. Wszystko to sprawia, że siedząc w południe na ławce w cieniu człowiek się poci. Dłuższy spacer bez czapki może się naprawdę źle skończyć. Jest tak ciepło, że w „zimnej” wodzie w kranie można zaparzać herbatę. Jest naprawdę gorąca! Każdy dom obowiązkowo posiada klimatyzację, inaczej bardzo ciężko byłoby wytrzymać.
W Darwin są piękne place zabaw dla dzieci z piaskownicami, huśtawkami, zjeżdżalniami oraz siłownie na świeżym powietrzu dla dorosłych. Jednak praktycznie cały dzień są puste. Metal i plastik nagrzewają się w dzień do takich temperatur, że dopiero późnym wieczorem da się je dotknąć bez poparzenia.
Ale wróćmy do mojej historii. Wylądowałem więc na lotnisku 23.11 wcześnie rano. Po godzinnym spacerze na przystanek autobusowy (autobusy z lotniska są bardzo drogie, ale dwa kilometry spaceru i mamy zwykły miejski autobus) wsiadłem do komunikacji miejskiej i dostałem się do centrum. Cały czas czułem się jak małe dziecko w hipermarkecie :D. Wszystko mnie fascynowało: porządek, spokój, przejścia dla pieszych, sklepy, szerokie chodniki, ludzie uprawiający jogging, piękne parki z ławkami i stolikami. Świat jak z amerykańskich filmów. Poważnie czułem się, jakbym przeniósł się w czasie… Taka jest różnica między Azją a Australią. Co wcale nie oznacza, że Azja jest zła. Azja jest po prostu egzotyczna, a Australia bardzo rozwinięta.
Szoku doznałem też z innego powodu. Wszyscy ostrzegali mnie, że Australia jest bardzo droga. Ale co innego jak ktoś o tym mówi, a co innego doświadczyć tego na skórze własnego portfela ;). O tak.. zwłaszcza dla kogoś przyzwyczajonego do azjatyckich cen Australia może przyprawić o zawał. Kilka przykładów: kawa w kawiarni – 12zł, puszka Coca-Coli – 10zł, porcja frytek – 20zł, hamburger – 30zł, frytki z rybą – 45zł. Do tej pory najadałem się do syta za 5-7zł, często z kawą wliczoną w cenę ;). A tutaj trzeba wrócić do czasów studenckich i żywić się sardynkami w puszce (3zł) i chlebem tostowym (3zł) :(.
Zasobność mojego portfela po prawie półtorej roku podróży nie napawa optymizmem. Dodatkowo trafiłem do najdroższego kraju na mojej drodze. Dlatego wiedziałem, że pierwsze co muszę zrobić w Australii to znaleźć pracę. Bardzo dużo ludzi zwiedza ten kraj na wizie Work & Holiday („Praca i Wakacje”). Można dzięki niej legalnie podjąć pracę. Tej w Australii nie brakuje. Mnóstwo ofert na farmach czy przy zbiorach owoców. I to wszystko działa pięknie jeśli jest się Niemcem, Holendrem czy Anglikiem. Niestety nasz wspaniały kraj należy do krajów kategorii B i dostać powyższą wizę nie jest tak prosto. Pokrótce: nabór rozpoczyna się w czerwcu. Należy zgromadzić sporo papierów: dokumenty ze studiów, certyfikat językowy, wyciąg z banku ze stanem konta minimum ok. 15 tys zł oraz zaświadczenie z Ministerstwa Rodziny Pracy i Polityki Społecznej o spełnianiu wymogów uczestnictwa w programie” – to już mnie wykluczyło – nie będąc w Polsce musiałbym notarialnie upoważnić kogoś do zrobienia tego za mnie. Następnie trzeba zapłacić 1200zł i wszystkie te dokumenty wysłać kurierem do ambasady w Berlinie, gdyż ambasady w Polsce nie ma. A potem oczekuje się na przyznanie wizy. Ponieważ jest tylko 200 miejsc na rok (w przyszłym roku chyba ma być już 500), a chętnych o wiele więcej, więc otrzymanie wizy wcale nie jest gwarantowane (mimo zapłaconych pieniędzy).
Tak więc poleciałem do Australii na zwykłej wizie turystycznej, którą można dostać za darmo po wypełnieniu krótkiego formularza w internecie. Wizę przyznano mi w ciągu 2 godzin. Wierzyłem, że jednak uda mi się spokojnie znaleźć jakąś pracę na czarno z pieniędzmi do ręki.
Od razu więc po przylocie udałem się do miejsca zwanego Duck Pond, gdzie cumują kutry rybackie. Poznałem na Bali (Indonezja) Roba – mieszkańca Darwin, który właśnie polecił mi, żebym w mojej sytuacji spróbował zaciągnąć się na jakiś kuter. Rybacy wypływają na kilka tygodni w morze i łowią ryby, krewetki itp. Brzmiało to świetnie. Jednak rzeczywistość już taka kolorowa nie była. Po pierwsze kończył się sezon, więc niewiele kutrów wypływało w morze. Co wiąże się też z tym, że ludzie, którzy pracują przez resztę sezonu na innych kutrach teraz są wolni i również szukają pracy. Chodziłem więc dwa dni od łodzi do łodzi i pytałem. Nikt za bardzo pracy nie miał. Przeszkodą sporą okazał się również brak wizy. Australia wygląda na bardzo praworządny kraj i każdy boi się zatrudniać ludzi nielegalnie. Tłumaczono mi, że po oceanie pływają patrole policji, które cały czas sprawdzają kutry czy łowią odpowiednie ryby, w odpowiednim miejscu no i czy wszystko odbywa się zgodnie z prawem. Tak więc szanse na pracę na kutrze spadły praktycznie do zera, a szkoda, bo byłaby to niesamowita przygoda. Próbowałem więc swojego szczęścia również na Gumtree – portalu z ofertami pracy (tak, w Australii jest Gumtree ;p). Dzwoniłem do kilku farm, które ogłaszały nabór (głownie zbieranie owoców). Wszyscy byli bardzo chętni mnie przyjąć do czasu, gdy usłyszeli, że jestem na turystycznej wizie. Napisałem również posty na Facebook’u w różnych grupach, że szukam pracy z zapłatą do ręki. Ktoś mi odpisał, żebym nie okradał ich kraju i że policja podatkowa też przegląda Facebooka ;). Po trzech dniach ostrych poszukiwań byłem więc trochę zrezygnowany. Bez pracy nie było mnie stać na utrzymanie się w tym kraju.
Jednak los się do mnie uśmiechnął. Podobno głupi ma szczęście, ja mam je często… to chyba nie najlepiej jak tak teraz myślę… 😀
Trzeciego dnia siedziałem w porcie i jadłem swoje „puszkowe” śniadanie (spaghetti do usmażenia na patelni… nie polecam, przynajmniej nie prosto z puszki :P), gdy podszedł do mnie jakiś koleś i zapytał czy szukam pracy i żebym o 12 stawił się przy kutrze to pomogę w rozładunku ryb. I w ten sposób w ciągu 2 godzin zarobiłem swoje pierwsze 100 aud (australijskich dolarów)! (270zł!).
Tego samego dnia zagadałem do właścicielki restauracyjki przy porcie, czy nie potrzebuje pomocy. Ona nie potrzebowała, ale jej koleżanka prowadząca sklep rybny już tak. I następnego dnia pomagałem przez 4 godziny porządkować ryby w chłodni, pakować próżniowo owoce morza, kroić ryby i zarobiłem kolejne 100 aud + śniadanie i obiad :). Spotkałem też załogę z kutra któremu pomogłem rozładowywać ryby. Zapytałem czy nie potrzebują jeszcze pomocy. Okazało się, że mają dwie metalowe małe łódki, które trzeba umyć a nikomu się nie chce. Kolejnego dnia więc czyściłem je przez 4 godziny i do portfela wpadło kolejne 120 aud! Powoli stawałem się bogaty :D.
Ponieważ hostele w Australii są drogie jak wszystko inne (od 60zł za noc) swój namiot robiłem niedaleko przystani rybackiej w… słupie elektrycznym :D. Brzmi to dziwnie, ale miejsce było na prawdę przyzwoite. Osłonięte z trzech stron murkiem, obok nie było żadnego chodnika, więc nikt się nie kręcił. Dodatkowo zaraz obok był port, a w nim prysznice i toalety z ciepłą wodą. Czyli wszystko czego potrzebowałem :).
Po tym jak zarobiłem troszkę pieniędzy, myślałem co zrobić dalej, gdzie teraz szukać pracy. I wtedy zadzwonił telefon: „Cześć, dzwonię z ogłoszenia z Gumtree. Praca w ogrodzie. Jesteś dalej zainteresowany? Możesz zacząć od jutra”. Pewnie że jestem ;). Praca miała być na kilka dni, ostatecznie pracowałem prawie trzy tygodnie. Ale po kolei…
Praca nie była w Darwin. Była pod Palmerston – 25km od Darwin. Szybko więc ruszyłem stopem (test autostopu w Australii – rezultat: działa dobrze!) aby o 7 rano następnego dnia stawić się w pracy. Moim pracodawcą był Peter. Miał on firmę budującą domy w okolicy. Moja praca jednak polegała głównie na plewieniu chwastów w ogrodzie wokół jego sporego domu. Praca nie była lekka. 10 godzin dziennie w słońcu… tropikalnym słońcu. Peter nie był też najlepszym pracodawcą. Dostałem jedynie worek na śmieci… i to tyle. Po godzinie przyszedł jeden z dwóch jego pracowników i dał mi rękawiczki 🙂 Nawet dostępu do toalety mi nie zapewniono (sikałem więc na jego trawnik! A co!). Wodę do picia brałem z kranów na zewnątrz domu (do podpięcia szlaufa) – kranówka w Australii jest zdatna do picia, ale ohydnie ciepła. Nie było też mowy na rozbicie namiotu w jego ogrodzie. Spałem więc w buszu 500 metrów od jego domu, a prysznic brałem ze szlaufa u niego po pracy :). Nie ma co jednak narzekać. W końcu miałem pracę i to całkiem dobrze płatną. Dostawałem 23 aud za godzinę (60zł). Przy 10-godzinnym dniu pracy daje to 600zł dziennie! Choć Peter zaznaczył, że mam liczyć każdą przerwę jaką robię, nawet 5 min. On rozumie, że przerwy są konieczne zwłaszcza w taka pogodę, ale on płacić za nie nie będzie… Taki pracodawca :). Tak więc plewiłem chwasty, kosiłem trawę (jeździłem nawet kosiarką – traktorem, była frajda :D).
Pomagałem również na budowach domów. Firma Petera oddaje rocznie ok 50 domów. Buduje je od zera, a zatrudnia dwóch pracowników na budowie (plus kilka osób w biurze). Wszystko wykonują firmy podwykonawcze. A domy powstają na sztucznie budowanych osiedlach, dosłownie jak z amerykańskiego filmu. Dom z domem ramię w ramię, podjazd obok podjazdu, mały trawniczek obok małego trawniczka, wszystko podobne i nudne. Na pewno wiecie o czym mówię.
Ja zajmowałem się głównie sprzątaniem. Sprzątałem teren budowy z pozostałych śmieci, zamiatałem gotowe domy, plewiłem chwasty, czyściłem zabrudzone podjazdy i kostki brukowe. Tego typu prace.
Po pracy nie było za bardzo co robić. I doszedł mój duży Australijski problem. W Azji małe sklepiki przydomowe były dosłownie co kilka metrów. W Australii wygląda to inaczej. W centrum Darwin jedzenie można kupić w dwóch hipermarketach i to właściwie tyle. Pracując u Petera, na osiedlu bogatych ludzi, sklepów nie było wcale. Codziennie więc po pracy robiłem sobie 2km wycieczkę do najbliższej stacji benzynowej, gdzie mogłem wypić kawę i skorzystać z toalety :P. Raz na dwa, lub trzy dni łapałem stopa – 4.5km do centrum Palmerston, gdzie był najbliższy supermarket. I z tym się będę borykał w Australii. Brak sklepów oznacza, że trzeba myśleć i kupować na zapas. A dokładając fakt, że mamy 35 stopni na zewnątrz i brak lodówki, pozostają jedynie konserwy. Od 4 dni noszę roztopioną nieotwartą czekoladę. Jak raz się roztopiła to bez lodówki w tym klimacie nie stwardnieje. ;P
Wracamy do tematu. Ostatecznie przepracowałem u Petera 13 dni. W międzyczasie zadzwoniła właścicielka sklepu rybnego prosząc żebym przyszedł jeszcze raz jej pomógł. Więc szybki wypad do Darwin i kolejne 100 aud w kieszeni.
Tak więc z bardzo podbramkowej sytuacji jakimś cudem stałem się całkiem przyzwoicie bogaty :D. Przepracowałem 17 dni. Była to ciężka praca. Nie przez obowiązki same w sobie, ale przez słońce, spanie w namiocie itp. I w ciągu tych 17 dni zarobiłem 3285 aud! Co daje uwaga… 8900zł!!!. W 17 dni :D. Wydaje się to olbrzymia suma, jednak przy cenach australijskich szału nie ma, ale nie jest też źle:). Ale nauczyłem się jednej ważnej zasady: nie przeliczać pieniędzy.
Jak więc jest z tą Australią? Jeśli przylatuje do niej Polak stricte na wakacje, to kraj ten jest horrendalnie drogi. Natomiast jeśli mieszka się w Australii i pracuje to wcale tak źle to nie wygląda. Najniższa krajowa płaca to 22.85 aud za godzinę, co po odjęciu podatków da pewnie jakieś 18 aud/h. Tak więc za godzinę pracy da się zjeść obiad w restauracji (15-20 aud), na kawę pracuje się 15 min (4.5 aud), a pół pieczonego kurczaka z hipermarketu to 20 minut pracy (5 aud). Możemy to porównać z Polską. Załóżmy, że minimalna na rękę to 12zł. Kawa kosztuje 5-8zł, obiad 20zł, kurczak nie mam pojęcia ile;P. Wygląda na to, że lepiej żyć w Australii :). Do tego dochodzi coś więcej. W Australii koszt pracowniczy jest spory, więc wszystko co się wiąże z ludzką pracą jest drogie: jedzenie, fryzjer, taxi itd. Natomiast rzeczy, które są importowane, lub gdzie czynnik ludzki nie jest tak istotny są niedużo droższe lub porównywalne do cen w Polsce – np. elektronika lub ubrania. I nigdy bym się tego nie spodziewał, ale Australia okazała się krajem, gdzie zrobiłem spore zakupy 🙂
Kupiłem namiot (stary się zepsuł) za 40 aud – 2 godziny mojej pracy! W Polsce podobny kosztuje niby tyle samo – 100zł – ale sami przeliczcie ile to godzin pracy. Kupiłem też używany czytnik e-booków (stary utonął w plecaku w filipińskim deszczu) – 20 aud – godzina pracy! W Polsce podobny używany – 200zł. Kupiłem również używany aparat fotograficzny – Sony RX100 – taki sam jak miałem na początku. W Polsce – 900zł. Tutaj kupiłem go za 600zł – ciągle drogo? 600zł to 250 aud – jeden dzień pracy 🙂 – i już to wygląda dużo lepiej;). I dlatego jakoś lekko mi się tutaj wydaje pieniądze 😛
Tak więc wyglądało moje pierwsze zetknięcie z Australią. Po trzech tygodniach pracy przyszedł czas na tydzień relaksu, zwiedzania, i przygód. Ale o tym w kolejnym poście 😉
Witam
A już myślałam, że nic Cię Grzesiu nie zaskoczy-” takiego obieżyświata:. A tu proszę Australia stawia przed Tobą przeszkody. Grunt to jednak pozytywne myślenie a tego Ci nie brakuje.
Zdobywaj ją więc z humorem i zapałem.
Hahaha, no Australia zaskoczyła mnie i to nie raz 🙂 Ale w gruncie rzeczy zaskakuje mnie głównie pozytywnie 🙂