Obudziłem się nad jeziorem z pięknym widokiem na jezioro i wulkan po drugiej stronie. Moja mikro plaża sprawdziła się idealnie, nikt mi nie przeszkadzał, choć w pobliżu widziałem kilku rybaków. Spakowałem więc tobołki i ruszyłem w dalszą drogę.
Wraz z motocyklem wspięliśmy się na ponad 2000m. Często droga prowadziła grzbietem gór dając niesamowity widok na sporą część wyspy. Znowu mijałem wioski, niewielkie miasteczka i lokalne życie skupione wokół codziennych obowiązków oraz religii.
Po drodze zjadłem śniadanie złożone dla odmiany z… ryżu :D. W Polsce jemy sporo ziemniaków. Przeciętna rodzina je ziemniaki na obiad prawie codziennie. Jednak to jest nic w porównaniu z Azją i ryżem. Tam to białe zboże je się prawie do wszystkiego. Jedyne co go zastępuje to makaron. Tak więc rano można zjeść zupę z makaronem lub ryżem, na lunch ryż z kurczakiem i warzywami, na obiad smażony ryż z warzywami i kurczakiem, a wieczorem ryż z tofu i tempe (produkty z soi). Tak więc myślę, że w ciągu ostatniego roku zjadłem więcej ryżu niż 100 statystycznych polskich rodzin. 😀
Ale wracając do tematu: jechałem, jechałem i jechałem. I stwierdziłem, że jazda na motocyklu to super frajda :D. I tak sobie jechałem, aż dojechałem do wodospadów Sekumpul oraz Fiji. Wodospady są oddalone od siebie o jakieś 200 metrów, prowadzi do nich jedna droga, ale nie przeszkadza to lokalnej mafii sprzedawać bilety dwukrotnie :).
Niemniej jednak wodospady są piękne. Wysokie na 60-80 metrów (ciężko znaleźć konkretną informację). Potężne strumienie wody spadające z dużym hukiem. Aż trudno było podejść z aparatem, bo wodna mgiełka unosi się na odległość kilkudziesięciu metrów. Trwa pora sucha, właściwie powoli zbliża się do końca. Bardzo chciałbym zobaczyć te wodospady podczas końcówki pory deszczowej. Wtedy ogrom wody musi przytłaczać!
Tak czy inaczej wodospady zdecydowanie warte były ceny podwójnych biletów. Na miejscu było również sporo turystów i miałem wrażenie że połowa z nich jest z Polski. Często słyszałem wokół siebie polski język, co rzadko zdażało się do tej pory w podróży. Ale nie ma co się dziwić, Bali to chyba najbardziej popularna azjatycka destynacja polskich wczasowiczów. Dodatkowo większość turystów szła z wynajętym przewodnikiem, którego na siłę próbowano każdemu turyście wmówić. Droga nad wodospad zajmowała 10 minut, nie sposób się zgubić, betonowa droga, trochę schodów i wydeptana ścieżka na końcu… nie wiem jakie zadanie w tym wszystkim mają przewodnicy poza kolejnym mafijnym biznesem 🙂
W drodze z wodospadów skusiłem się na coś, co przewijało się w całej Azji Południowo-Wschodniej, a czego nie spróbowałem do tej pory. Kawa Luwak. Na pewno każdy o niej słyszał. Luwak (Łaskun palmowy po Polsku :D) to przyjemne puszyste, nadrzewne, drapieżne zwierzątko zamieszkujące prawie całą Azję Południowo-Wschodnią. Ten stwór był bardzo nielubiany przez lokalnych rolników, gdyż niszczył plantacje owocowe i kawowe. Aż któregoś dnia ktoś w jego kupie znalazł nieprzetrawione ziarna kawowca, pomyślał, że szkoda aby się zmarnowały, zrobił z nich kawę i stwierdził, że da się pić! :D. Z tego zrobił się wielki biznes i powstała Kawa Luwak – produkt z najwyższej półki, tylko dla smakoszy. (Nie wiem jak tak naprawdę wpadnięto na ten pomysł, ale założę się, że nie mijam się zbytnio z prawdą :D).
Kawę tą widziałem już w kilku krajach, ale zawsze była straszliwie droga… kilkadziesiąt złotych za filiżankę. W Indonezji wypiłem ją za niecałe 6zł ;). No i powiem Wam, że szału nie ma ;). Nie, nie zalatuje kupą, ale jest bardzo cierpka i gorzka w smaku. No cóż, widocznie moje proste gardło nie potrafi docenić tego diamentu wśród kaw. Przy okazji muszę wspomnieć, że kawa w Indonezji (w sensie zwykła kawa, nie gówniana) jest całkiem dobra. Podawana w stylu polskim – jako zalewajka smakuje na prawdę dobrze.
Po tym rarytasie ruszyłem w dalszą drogę. Aż dotarłem nad dwa jeziora: większe Buyan oraz mniejsze Tambligan. Główna droga prowadziła grzbietem gór dając świetny widok na jeziora. Postanowiłem zjechać nad większe z nich i tam spędzić kolejną noc.
Tym razem miejsce znalazłem bez trudu, jezioro było mniej obłożone niż Batur nad którym spędziłem poprzednią noc. Jednocześnie było trochę mniej interesujące. Brakowało lokalnych wiosek, było tam praktycznie tylko jedno niewielkie miasteczko. Widoki jednak również były piękne. Ładne jezioro i otaczające je wulkaniczne wzgórza porośnięte lasami. Noc spędziłem spokojnie nad brzegiem na końcu wioski wśród wędkarzy łowiących ryby. Rano pakowanie i dalsza droga.
Został mi jeszcze jeden pełny dzień i jeden nocleg, gdyż nazajutrz rano powinienem był oddać motocykl. Ruszyłem więc w drogę. I znowu widoczki…. 🙂
Postanowiłem spędzić ten dzień w górskim mieście Ubud, które zachwalają wszystkie przewodniki i strony internetowe. Na mapie i zdjęciach miasteczko rzeczywiście wygląda ciekawie. Posiada jakiś pałacyk, kilka świątyń, ciekawa architektura… W mieście spędziłem dosłownie 5 minut… tyle zajęło mi wypicie coli… Wielki, ale to wielki natłok turystów. Ogromne korki na drodze… mnóstwo ludzi… pełno drogich restauracji i jeszcze droższych hoteli… i wszędzie naganiacze, którzy najchętniej zepchnęliby mnie z motocykla i zawlekli do swojego stoiska… O nie… wyjechałem z łona natury i spokojnego sielankowego Bali wprost w paszczę turystycznego lwa. Przejechałem przez miasteczko, na obrzeżu kupiłem w sklepie coca-colę, wypicie zajęło mi 5 minut. Lokalna mafia zdążyła przyjść i zażądać pieniędzy za parkowanie motocykla.. przed sklepem(!)… i to wystarczyło abym uciekł stamtąd szybciej niż wjechałem. Właściwie nie mam nawet zdjęć z tego miasta…
Pojechałem za to do oddalonej kilka kilometrów starej świątyni hinduistycznej Goa Gajah. Zapłaciłem bilet wstępu i zająłem się zwiedzaniem. Świątynie hinduistyczne mają to do siebie, że właściwie nic w nich nie ma. Zazwyczaj są ołtarze, gdzie składa się ofiary i właściwie tyle, są bardzo surowe. Ta jednak była dosyć spora, miała też pewne zapożyczone z buddyzmu motywy jak np. jaskinię do medytacji.
I bonus. Na jednym z ołtarzy zobaczyłem piękną metaforę. Bóg XXI wieku 😉
Ponieważ nic nie wyszło z planu zwiedzania Ubud postanowiłem obrać kierunki zastępcze. Pojechałem zobaczyć jeszcze jedną etniczną wioskę Penglipuran. Dotarłem tam znowu obierając lokalne małe drogi.
Dwa kilometry przed wioską oczywiście znowu czekała na mnie budka z biletami. Udało mi się jednak zawrócić i do wioski dojechać polną drogą przez piękny bambusowy las. Sama wioska składała się z domków ogrodzonych murami ładnie przylegającymi do siebie. W centrum wioski stała świątynia. Pełno było kwiatów i roślin i wrażenia, że to wszystko jest trochę sztuczne i robione pod turystów. Ciekawa architektura, ale jednak coś mi tam nie pasowało. Po krótkim spacerze udałem się więc w dalszą drogę.
Postanowiłem noc spędzić na wybrzeżu, ale po drodze przejechać przez Sidemen – malowniczy region górski z pięknymi polami i tarasami ryżowymi. Zdecydowanie było warto! Piękny krajobraz, małe wioski, dużo zieleni i rolnictwa i to wszystko osadzone w górzystym krajobrazie. Co jak co, ale trzeba Bali przyznać, że natura tam jest zniewalająca. Wierzę, że przyznajecie mi rację, choć moje zdjęcia oczywiście nie oddają w pełni uroku tych wszystkich miejsc.
Wreszcie dotarłem do autostrady ciągnącej się przy wybrzeżu i niespiesznie wracałem nią w stronę Denpasar. Po drodze zobaczyłem latawce w powietrzu nad brzegiem morza, które było jakieś 500 metrów ode mnie. Skręciłem więc zaciekawiony i moim oczom ukazała się czarna wulkaniczna plaża, zupełnie lokalna. Zero turystów, sami lokalni mieszkańcy głównie puszczający latawce. W ogóle to jakieś narodowe hobby na bali. Praktycznie wszędzie na wyspie, gdzie tylko wieje można zobaczyć latawce wiszące w powietrzu. Jeszcze jedna rzecz świadczyła o tym, że była to plaża typowo lokalna. Syf. Wielki Syf. Niestety Indonezyjczycy podobnie jak reszta Azjatów (przynajmniej w krajach w których byłem) mają dziwne poczucie estetyki i czystości i jakoś nie przeszkadza im, gdy ich dzeci bawią się pośród ton śmieci… no cóż.. zobaczcie sami na zdjęciach.
Tak czy inaczej przyjemnie było obserwować puszczane latawce (całkiem profesjonalne). Postanowiłem też w tym miejscu zostać na noc. Tak więc ostatni nocleg spędziłem znowu nad wodą (jak wszystkie :D) i znowu wśród rybaków i wędkarzy. Nikt nie zakłócał mojego snu na szczęście. Rano zobaczyłem ludzi modlących się na plaży, zapewne do jakiegoś bóśtwa wodnego o pomyślne łowienie lub za kogoś zmarłego w morzu.
Wsiadłem na skuter, pokonałem pozostały kawałek autostrady i spokojnie dotarłem do hostelu, gdzie oddałem skuter, wypiłem kawę i znowu na motorze, ale tym razem taxi (Grab) przedostałem się do Kuty (dokładniej Legian), gdzie miałem w innym hostelu spędzić trzy ostatnie noce na Bali.