Do Bangkoku z Khao Yai dotarliśmy w jeden dzień (17 marca) i zatrzymaliśmy się w ciekawym hostelu – ładnym drewnianym domu wciśniętym pomiędzy kamienice w centrum Bangkoku. Z takim willi kiedyś składała się stolica Tajlandii.
Zbliżał się dzień pożegnania. Paulina 20 marca wracała do Polski. Spędziliśmy więc cztery ostatnie wspólne dni na zakupach i przyjemnościach.
Na zakupy wybraliśmy się na weekendowy targ Chatuchak. Wielkie targowisko, składające się z ponad 8 000 stoisk(!!!) oferujących zarówno ubrania jak i turystyczne pamiątki czy dekoracje do domu. Były też kwiaty i stoiska związane z buddyzmem. Niezmierzone morze ludzi i towaru. Miejsce, w którym można spędzić cały dzień, jeśli tylko ktoś jest wytrwałym zakupoholikiem. Jednocześnie jeśli raz znajdzie się pożądaną rzecz, należy kupić ją od razu… Trafić drugi raz na to samo stoisko graniczy z cudem :).
Oprócz zakupów pojechaliśmy też na wycieczkę. Wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy na południe od Bangkoku do miejscowości Mahachai. Leniwe miasteczko leżące nad rzeką niczym nie wyróżnia się spośród innych sobie podobnych. Poza jedną rzeczą. Pociąg przejeżdża przez wielki targ. A właściwie wielki targ jest ustawiany na trasie pociągu. Dosłownie na torach. Przed przyjazdem pociągu sprzedawcy usuwają w pośpiechu swoje towary z torów, aby za chwilę ponownie je tam ustawić. Pociąg mija ludzi i kramy dosłownie na centymetry. Gdyby się mocno wychylić z pociągu przez okno, to możnaby ukraść pietruszkę, mango czy inne produkty :).
Byliśmy również w wielkim domu handlowym, gdzie było mnóstwo stoisk sprzedających m.in. telefony, akcesoria gsm i używane aparaty fotograficzne. Po perypetiach z naprawami mojego zdecydowałem się kupić nowy. Nie okazało się to zbyt łatwym zadaniem. Aparatów nie było zbyt wiele. Za to nigdy nie widziałem tylu iPhone’ów na raz. Myślę, że w całej Polsce nie ma tyle telefonów Apple co w tej jednej galerii handlowej.
Paulina skorzystała również z usług tajlandzkich fryzjerów (ja zrobiłem to wcześniej w Kambodży). Poszlismy również na masaż tajski, który jak się okazało totalnie różni sie od wietnamskiego i nie ma za wiele wspólnego z tym jak przeciętny Polak go sobie wyobraża. Masujące Tajki nie patyczkują się. Masaż nie polega na masowaniu a na wbijaniu palców w mięśnie, naciąganiu, rozciąganiu ugniataniu i torturowaniu. I mają w tym dobrą wprawę. Po godzinie walki o przetrwanie człowiek czuje się jednak o wiele lepiej (pewnie z radości, że już się skończyło!). No dobra, trochę przesadzam, ale jest to dużo mocniejszy i bolesny masaż od wietnamskiego. Niemniej polecam 🙂
20 marca odprowadziłem Paulinę na lotnisko. Spędziliśmy razem w Azji 3 miesiące i 10 dni. Zwiedziliśmy 5 krajów. Podróżowaliśmy stopem, pociągami, autobusami, łodziami i motocyklem. Cóż tu dużo pisać, był to fantastyczny czas i myślę, że oboje lubimy ze sobą podróżować. Nie był to pierwszy nas wspólny wyjazd (choć najdłuższy) i myślę też, że nie ostatni. Jednak co dobre szybko się kończy. Paulina wróciła do Polski, a ja rozpocząłem kolejny etap mojej podróży. Jeszcze tego samego dnia kupiłem aparat fotograficzny (Canon S100) i następnego dnia ruszyłem w stronę Phuket. Tym razem już solo.