O wulkanie Ijen słyszałem jakieś dwa lata temu, gdy oglądałem film dokumentalny „Śmierć człowieka pracy” (gorąco polecam!!) o najbardziej niebezpiecznych pracach na świecie. Ludzie, którzy tam pracują rzadko dożywają 40-tych urodzin. Dodatkowo miejsce to jest bardzo tłumnie odwiedzane przez turystów. A wszystkiego powodem jest… siarka.
Ze ścian krateru tego wulkanu wydobywają się gazy wulkaniczne, które przy styku z powietrzem (dokładniej ochłodzeniu i częściowwo spalaniu) tworzą ciemno-brązową maź – płynną siarkę, która spływa bo zboczach wulkanu i zastyga zmieniając barwę na intensywnie żółtą. Podobno czystość tej siarki wynosi 99%. Pomysłowi ludzie wpadli więc na pomysł, aby umocować pajęczynę rur na ścianie krateru, którymi gazy mogą przemieszczać się w pożądanym kierunku i zamieniać w siarkę na dnie krateru. Tam następnie można ją rozbijać na kilkudziesieciokilogramowe grudy i przetransportowywać do miejsc skupu.
I plan byłby dobry i piękny, gdyby nie fakt, że gazy te są niesamowicie toksyczne i trujące.
Bardzo chciałem zobaczyć to miejsce i przekonać się, czy rzeczywiście jest aż tak niebezpieczne i zrozumieć dlaczego ludzie to robią. Dodam, że jest to jedyne miejsce na świecie, gdzie wydobywa się siarkę w ten sposób.
Pod wzgórzem wulkanu była cała infrastruktura przeznaczona dla turystów. Restauracyjki, jakiś guesthouse, również pole kampingowe, na którym rozbiłem swój namiot.
Dotarłem tam koło 13:00 więc postanowiłem zjeść obiad, wypić kawę i udać się do wulkanu. Oczywiście wstęp był płatny dla obcokrajowców (30zł), a ja nie lubię płacić :>, więc przedarłem się przez gęsty dżunglisty las omijając punkt kontroli biletów.
Droga na szczyt była raczej łatwa. Całość zajęła mi półtorej godziny i moim oczom ukazał się sporej wielkości krater. Po drodze nie spotkałem nikogo, żadnego pracownika, choć właśnie na ich obecność liczyłem najbardziej. Natknąłem się za to na rozsypane małe grudki siarki i pozostawiane wiklinowe kosze służące do transportu siarki.
To co zobaczyłem na szczycie to duży krater, na dnie którego znajduje się piękne turkusowe jezioro. Nie radzę się jednak w nim kąpać. Kilka lat temu wpadł/wszedł do niego francuski turysta. Zginął błyskawicznie. Jezioro to bowiem wypełnione jest… kwasem siarkowym (tym znanym z filmów, gdzie zbiry wypalają komuś twarze lub ręce). Jest to największy zbiornik trucizny na świecie.
Z dna krateru, ze skał obok unosi się potężna chmura dymu. Gazy. To właśnie te gazy sprawiają, że robotnicy nie dożywają 40-stych urodzin. Dodatkowo, gdy tylko wiatr przywiał w moją stronę uderzył mnie mocny odór kwasu siarkowego – (charakterystyczny zapach starego jajka).
Trochę zawiedziony, że nikogo tam nie ma postanowiłem zejść w dół krateru i rozglądnąć się. Im bardziej schodziłem w dół tym dym stawał się agresywniejszy, ciemniejszy, bardziej śmierdzący. Często wiał prosto we mnie. Smród się nasilał. Po jakimś czasie zaczęły łzawić oczy. Poczułem podrażnienie śluzuwek nosa i gardła. Zaczął się spazmatyczny kaszel i coraz większe trudności w złapaniu oddechu. Pomyślałem jednak, że Ci robotnicy jakoś tędy chodzą, więc i ja mogę. W połowie drogi na dół, gdy kolejny raz wiatr przywiał mi w twarz dym i zacząłem się dusić musiałem zawrócić. Wulkanie pokonałeś mnie.
Gdy dotarłem z powrotem do obozu powiedziano mi, że robotnicy dziś nie pracują, ale jutro będą pracować. Spędziłem więc wieczór czytając książkę i pijąc kawę w jednej z restauracyjek. Ponieważ noce były zimne przed restauracjami rozpalano ogniska. Właściciele mnie polubili i zostałem zaproszony na pieczoną rybkę prosto z ogniska 🙂 Dostałem również małe porcyjki ryżu przyrządzane lokalnym sposobem do spróbowania. Jak już opisywałem Indonezyjczycy to bardzo przyjaźni ludzie 🙂
Bardzo chciałem zobaczyć robotników przy siarce postanowiłem więc następnego dnia z rana udać się ponownie na wulkan. Tym razem również ich nie zastałem. Spróbowałem swoich sił drugi raz w zejściu do krateru. Drugi raz ta sama sytuacja. Piekące oczy, piekące gardło i nos, spazmatyczny kaszel, brak tchu. Odwrót.
Po powrocie do obozu trochę się rozpytałem i dowiedziałem, że robotnicy nie pracują aktualnie z dwóch powodów. Pierwszy to weekend i islamskie święto, drugi to wiatr wiejący w złym kierunku… Generalnie robotnicy często schodzą do wulkanu tylko wcześnie rano przed świtem i po świcie, gdyż wtedy wiatr zmierza w dobrym kierunku i da się oddychać. Aha, to by tłumaczyło dlaczego nie udało mi się zejść na dół i dlaczego nikogo nie było na drodze.
Na wulkan poszedłem więc trzeci raz, w nocy (tym razem płącąc za bilet). Popularna atrakcja turystyczna to „Blue fire”. Na ścianie krateru spalą się gazy bogate w siarkę. Płomień ma ładny niebieski kolor. Ruszyłem o pierwszej w nocy, gdy tylko otwarto „bramę”. To było dobre posunięcie, gdyż dotarłem do krateru jako pierwszy. A za mną morze turystów (głównie indonezyjczyków) – kilkaset osób!!
No i właśnie… wszyscy mieli rację. O tej porze dnia dym wiał w zupełnie innym kierunku. Po drodze można było spokojnie zejść na sam dół krateru czująć tylko leciutką woń siarki. A i tak zaopatrzano turystów (za słoną opłatą) w maski przeciwgazowe. Trochę dotarło do mnie, że schodzenie w dół o niewłaściwej porze (dokładnie tak jak to zrobiłem dwa razy) jest po prostu głupie :p i pewnie będę żył z 5 lat krócej po takiej dawce toksyn.
Po drodze w dół spotkałem również dwóch robotników niosących w koszach na ramionach po 80kg siarki. Za taki kosz dostają jak się później dowiedziałem ok 10 dolarów… W Indonezji jest to dobra wypłata… ale czy warto?
Blue fire był rzeczywiście ładny (niestety nie udało mi się wydusić dobrych zdjęć z mojego aparatu). Bardziej jednak ciekawił mnie kompleks rur na ścianie, które schodziły się do beczek na dole, z których wypływała płynna siarka i zastygała w pobliżu. To tutaj robotnicy rozbijają tą siarkę, ładują na kosze i wynoszą na górę po stromym zboczu (ok godziny drogi), aby potem już na wózkach przetransportować na dół do wioski, do skupu.
Wróciłem więc do obozu, położyłem się spać. Darowałem sobie wschód słońca na punkcie widokowym (tłum ludzi mnie skutecznie zniechęcił).
Niestety nie udało mi się zobaczyć zbyt wielu robotników przy pracy, ale za to doświadczenie na własnej skórze gazów dało do myślenia.
Czy ta praca jest rzeczywiście niebezpieczna? Tak. Nie w trybie natychmiastowym. Ale ciągłe wystawianie się na te gazy, nawet z maskami gazowymi (część robotników je miała, inna część nie) zdecydowanie rujnuje zdrowie. Sam nawdychałem się tych oparów w ciągu dwóch moich prób zejścia na dół i w trakcie pisania tego posta, po trzech dniach kaszlę czując w wydychanym powietrzu siarkę. Moja skóra i pot również śmierdzą siarką….A przebywałem w dymie może z pół godziny łącznie. Co musi się dziać z organizmem po 10 latach… Pomijam już tak nic nie znaczący fakt, jak wpływ wspinania się w górę z 80kg siarki na kręgosłup.
Pozostaje pytanie: dlaczego ludzie to robią? Bo tu się wychowali. To robił ich ojciec, to umieją robić. Tu mieszkają, tu mają rodziny. Siarka zapewnia im dobre życie (co z tego, że krótkie). Ci ludzie boją się coś zmienić, mają swoją strefę komfortu (choć polemizowałbym czy to rzeczywiście komfort). Tutaj mają swoje życie, a wszystko inne jest nieznane. Padają argumenty w stylu: „Całe życie tu pracuję, nic innego nie umiem, co miałbym robić?”. Dodatkowo Ijen zrobił się bardzo popularny, więc ojciec wydobywa siarkę, matka ma swój namiocik i przedaje jedzenie a syn oprowadza turystów po wulkanie jako przewodnik.
Z takimi refeksjami opuściłem Ijen. Postopowałem nad morze, wsiadłem w prom, popłynąłem na Bali. pokonałem kolejne 120km drogi i tego samego dnia wieczorem wylądowałem w Denpasar, gdzie zaszyłem się w hostelu na trzy noce pisząc bloga, lecząć przeziębienie (wzmocnione siarkową kuracją) i odpoczywając.
„a ja nie lubię płacić :>, więc przedarłem się przez gęsty dżunglisty las omijając punkt kontroli biletów.”
niepedagogicznie,
a co jesli te posty czyta mlodziez?
i wyrosnie cale pokolenie polskich turystow omijajacych wszelkie kontrole biletow???
Cześć Piotr,
Dziękuję bardzo za komentarz. Poruszyłeś ważny temat, którego rzeczywiście dobrze nie objaśniłem.
Nie mam nic do płacenia, gdy ma to uzasadnienie. Z chęcią płacę bilet wstępu do Tatrzańskiego Parku Narodowego, bo wiem, że te pieniądze są dobrze wykorzystywane – na ochronę parku. Gdyby były bilety wstępu w innych polskich górach – np. Beskidach też bym płacił, bo PTTK dba o szlaki.
Natomiast w Azji działa to inaczej. W Ijen nie ma nic za co można by zapłacić, ani infrastruktury, ani organizacji dbającej o wulkan, okolice czy robotników. Są za to turyści, jest więc też coś co nazywam lokalną mafią. Okoliczni ludzie zwęszyli biznes, postawili więc budkę z kilku desek i szlaban, wydrukowali bilety na drukarce czarno-białej i mamy nagle płatną atrakcję turystyczną.
Te pieniądze nie idą na utrzymanie … no właśnie… czego? Nie idą do robotników wyrabiających siarkę… nie idą na jakiś fundusz czy organizację. Idą do kieszeni lokalnych kolesi i może do kieszeni lokalnych władz, które przymykają oko.
Podobna sytuacja była później na Bali, gdzie kazano mi np. płacić za wstęp i spanie na plaży. Brudnej, lokalnej, rybackiej, zwykłej plaży. I wielu innych miejscach.
W Indonezji nawet gdy jedzie się główną drogą przez góry i jest ładny punkt widokowy przy drodze można zobaczyć szlaban i chłopa w rozdartej koszuli, który zbiera opłaty za wstęp. Za wstęp na kawałek pobocza przy drodze z prowizorycznie zbitą ławką, gdzie można usiąść i skąd możesz zrobić zdjęcie.
Tak więc płacę, jeśli jest za co. Jeśli ktoś włożył jakąś pracę, albo coś wymaga utrzymania szlaki, muzea, teatry, zamki etc. Ale jeśli ktoś postanawia postawić sobie szlaban na drodze i zbierać pieniądze to ja na coś takiego się nie zgadzam.
Mam nadzieję, że trochę wyjaśniłem ten temat. Powinienem był napisać to w poście od początku.
Jeśli masz jeszcze jakieś pytanie to pisz śmiało.
Dziękuję za komentarz.
Cieszę się, że czytasz bloga 🙂
Pozdrawiam
Grzegorz