Yogyakarta pieszczotliwie zwana przez wszystkich „Jogja” jest 400 tys. miastem w centralnej Jawie. Znana jest jako stolica kultularna i artystyczna Indonezji. Miasto to ciężko jest opisać. Nie umiem wskazać nawet jednej rzeczy, z której byłoby znane. Co prawda niedaleko miasta znajdują się dwa dosyć słynne ruiny świątyń Prambanan i Borobudur (nie byłem 😉 bilety kosztują po 20 dolarów, a widziałem już dość świątyń jak Angkor Wat, Bagan itd), ale samo miasto nie oferuje specjalnych miejsc do zwiedzania.
Coś jednak zatrzymało mnie w nim na tydzień. Jogja posiada jakąś tajemniczą pozytywną energię, która udziela się wszystkim odwiedzającym. Miasto, w którym życie toczy się leniwie. Nie ma wielkich budynków, same jednopiętrowe domki. Nie ma tłoku i gonitwy, wszystko wydaje się być leniwe i zachęca do relaksu. W Jogji poprostu czułem się dobrze. Trochę żałowałem, że zamiast w Malezji nie zatrzymałęm się na dłużej właśnie tutaj 😉
Tak więc spędziłem w tym mieście tydzień i zasadniczo trudno mi powiedzieć co w tym czasie robiłem :D. Nie mam również zdjęć, gdyż mój aparat wymagał naprawy. Generalnie spacerowałem po mieście, wyszukiwałem jakichś ciekawych potraw do zjedzenia, czytałem książkę, piłem kawę i było mi błogo :).
Dwie pierwsze noce spędziłem u znajomego brytyjczyka, którego poznałem w Kuala Lumpur. Andy mieszka w Jogji, ma tam mały guesthouse, sklep z pamiątkami, indonezyjską partnerkę i 5 kotów. Żyje tam już 11 lat. Pracował w tym czasie również jako kucharz na statkach (jest zawodowym kucharzem). Spędziłem więc czas u niego, pomagając mu nawet malować jeden z pokoi. Później przeniosłem się do innych hosteli nie chcąc nadużywać gościnności.
Poznałem też kilku lokalnych ludzi. Zabrali mnie na targ staroci i amuletów, gdzie sprytny dziadek sprzedał mi nieoszlifowany jawajski kamień szlachetny „gagak rimang” – amulet, który ma mnie chronić i dodawać charyzmy 😀 (zapłaciłem 6zł, choć na początku dziadek chciał 40zł 😛 ).
Ale, żeby nie było, że kompletnie nic nie robiłem pożyczyłem skuter od Andiego i wybrałem się na wschód słońca na wulkan Merapi oddalony 50km od Yogyakarty.
Merapi to jeden z najaktywniejszych wulkanów w Indonezji. Jego szczyt ulokowany jest na 2930m n.p.m. (czyli 430m wyżej niż Rysy). Szacuje się, że ten wulkan wyemitował najwięcej materiałów ejekcyjnych (pyły, lawa, głazy, kamienie etc.) wśród wszystkich wulkanów na świecie. Wybuch tego wulkanu w 1006r. spowodował upadek królestwa Mataram (państwo zamieszkujące Jawę w tamtym okresie), gdyż pył wulkaniczny pokrył większość część wyspy, co z kolei spowodowało załamanie gospodarcze i ekonomiczne kraju.
Do tej pory regularnie co 2-3 lata wulkan o sobie przypomina mniejszą lub większą erupcją. Ostatnia groźna erupcja miała miejsce w 2010 roku, kiedy to zginęło 100 osób a 100 tys. zostało ewakuowanych. Jeśli więc wydaje Ci się, że wulkany to jakieś historyczne sprawy to nic bardziej mylnego. One ciągle tu są i ciągle wybuchają ;).
Trekking rozpocząłem o północy z wioski New Selo położonej na 1700m n.p.m., więc miałem do pokonania 1200m w górę.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z trasy w dół, gdyż w nocy cieżko wykonać dobre zdjęcia, zwłaszcza, że aparat był w naprawie, więc miałem tylko telefon.
Trasa okazała się trudniejsza niż przewidywałem! Na początku droga prowadziła przez las, a przy świetle księżyca i gwiazd towarzyszył mi imponujący kontur sąsiedniego wulkanu. Trasa była łatwo rozpoznawalna, nie jakoś bestialsko trudna, choć ostro pięła się w górę. Podłoże było piaskowe, więc nogi często się ślizgały. Po dwóch godzinach drzewa powoli zanikły, pojawiły się kamienie i żwir – materiały ejekcyjne. Dodatkowo zrobiło się zimno i wietrznie. Myślę, że temperatura spadła do kilku stopni Celcjusza. Nie ma to jak zmarznąć w tropikach 😛 Ostatni odcinek był najtrudniejszy. Baaaardzo stromy, na sam szczyt wulkanu, cały ze żwiru i piasku. Wyobraźcie sobie jak to jest wspinać się na hałdę żwiru, gdy nogi topią się i robi się trzy kroki do przodu, aby zjechać dwa kroki w dół. A ta hałda żwiru miała kilkaset metrów wysokości. Dodatkowo sporą część całej trasy pokonałem w chmurze… ogromnie gęsta mgła pozwalała na widoczność przy świetle latarki na ok 1 metr. Mimo iż trasa była prosta, musiałem często patrzeć na GPS, czy na pewno idę w dobrym kierunku. Niesamowite jak łatwo się zgubić w takiej mgle. Zwłaszcza, gdy na horyzoncie nie ma zbyt wiele punktów orientacyjnych. Wydaje Ci się, że idziesz prosto przed siebie, a okazuje się, że robisz piękny zygzak nie wiadomo kiedy ani jak 🙂
Na trasie nie było za wiele osób, jednak koło 30-osób nocowało niedaleko szczytu w namiotach z pięknym widokiem na sąsiedni wulkan.
Na szczyt dotarłem jednak jako pierwszy idealnie w momencie gdy na czarnym niebie pojawiała się czerwona łuna. Znak, że świt niedługo.
Wschód słońca zapierał dech w piersiach. Szczyty wulkanów wystające ponad chmury, skąpane w pierwszych promieniach słonecznych. Jeden z najlepszych widoków w moim życiu. Wyziębiony i zmęczony siedziałem na szczycie prawie godzinę patrząc na piękno krajobrazu.
Sam wulkan z kolei jest przerażający. Szczyt był bardzo wąski, a za nim wielki krater z wydobywającym się dymem. Regularnie ludzie giną wpadająć do tego krateru. I wcale się nie dziwię. Jeden krok za daleko, (np. żeby zrobić dobre zdjęcie) plus mocny podmuch wiatru i koniec.
Gdy już nacieszyłem oczy widokiem rozpocząłem treking w dół. Trasa w dół okazała się również bardzo trudna. Zwłaszcza ostatni etap przez las, gdzie ścieżka była pokryta piaskiem. Niestety moje wysłużone już półtrekkingowe buty ze zdartą podeszwą nie trzymały przyczepności w ogóle. Zaliczyłem więc kilka spektakularnych upadków, rozdarłem spodnie na dupie 😀 i po długich i żmudnych bojach dotarłem z powrotem do wioski i skutera, a potem do Jogjy.
W Jogji odebrałem telefon z naprawy. Niestety trzeba było wymienić obiektyw. Kosztowało mnie to 200zł. No ale cóż zrobić, aparat to dosyć istotna sprawa w podróży 🙂
Prawie jak wyprawa na Babia Góra swego czasu ?
Hahaha. Babiej Góry nie zapomnę 😀 Robimy powtórkę? :>