Na wstępie muszę zaznaczyć, że zepsułem kartę pamięci, na której miałem wszystkie zdjęcia z Australii. Przede mną więc trudne zadanie opisania krajobrazów i przygód, a przed Wami jeszcze trudniejsze – wyobrażenia sobie tego wszystkiego ;). Zdjęcia w poście (i kolejnych dwóch) pochodzą z mojego telefonu, od współpodróżujących lub bezczelnie kradzione z Internetu :).
Jak zapewne pamiętacie trafiłem do Melbourne, gdzie leczyłem moje skręcone kolano za pomocą nic-nie-robienia. Przeleżałem na kanapie w sumie półtora tygodnia i przyszła godzina „W” kiedy trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Noga była już w miarę „na chodzie”. Zabrałem ze sobą jedną kulę, którą ciągle się asekurowałem i pokuśtykałem na wylotówkę.
Niedaleko za Melbourne czekała na mnie jedna z najsłynniejszych atrakcji Australii – Great Ocean Road czyli droga stanowa B100 :). Malownicza trasa o długości 243km położona jest wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża kraju wije się zaraz obok linii brzegowej zapewniając wspaniały widok na potężny ocean walczący z wysokimi klifami. Przy drodze utworzono kilka parków narodowych. Jednak najpopularniejszą atrakcją są różne formacje skalne, które woda i wiatr wyrzeźbiły w wapiennych klifach. Najsłynniejsza to 12 apostołów – kilka wysokich skał – monumentów wystających nad powierzchnię wody. Żywioły jednak nie próżnują i obecnie apostołów zostało ośmiu ;). Droga prowadzi również przez kilka małych nadmorskich miasteczek posiadających swój leniwy, wczasowy klimat.
Interesująca jest również historia tej drogi. Budowana była w latach 1919 – 1932 przez ok. 3 tysięcy australijskich żołnierzy powracających z Pierwszej Wojny Światowej. Głównym celem było stworzenie sensownej infrastruktury z Melbourne do miast na zachodzie stanu Victoria. Do tej pory komunikacja odbywała się drogą morską lub po ciągle zarastających trasach wytyczonych wśród lokalnych lasów deszczowych. Ponadto budowa dała pracę weteranom, którzy mogliby mieć problem ze znalezieniem zatrudnienia czy odnalezieniem siebie po powrocie do kraju. Dodatkowo Great Ocean Road stała się pomnikiem upamiętniającym żołnierzy poległych w czasie wojny.
Jeszcze jedna ciekawostka. W 1924 roku u wybrzeża niedaleko drogi parowiec „Casino” utknął na rafie koralowej. Aby się uwolnić wyrzucono za burtę ok 500 beczek piwa i 120 skrzyń ze spirytusem. Alkohol stał się własnością robotników, co wstrzymało budowę na czas dwutygodniowej libacji ;).
Great Ocean Road pokonałem stopem, niespiesznie – w trzy dni. Jechałem właściwie z rodziną chińskich turystów oraz z kolejnym chińskim turystą, który zawiózł mnie potem aż do Adelaide. Po drodze oprócz wspaniałych krajobrazów zaobserwowałem z bliska dwa zwierzaki. Pięknego kangura oraz jeszcze piękniejszego koalę :).
Dotarłem więc do Adelaide, ale miasto samo w sobie nie było moim celem. Znalazłem na mapie mały park ze stawem i tam rozbiłem namiot. Było cudownie!
Rano natomiast ruszyłem na wylotówkę i w miarę szybko dotarłem do kolejnego miasta, które miało być kluczowe na mojej drodze – Port Augusta. Kluczowe dlatego, że za nim rozpościerało się długie na 1700km WIELKIE NIC składające się z buszu i pustyni. Postanowiłem więc zrealizować tam jeden z moich australijskich celów i przejechać ten teren w Road Train – czyli słynnych ciężarówkach ciągnących czasem nawet cztery naczepy.
Wszystko miałem pod kontrolą. Dotarłem do pewnego punktu kilka kilometrów przed Port Augusta, gdzie dystrybutor w dystrybutor stało kilka stacji benzynowych. Było to miejsce, gdzie zatrzymywało się większość Road Trainów zmierzających przez pustynię do Perth. Plan był świetny, wykonanie perfekcyjne, rezultatów brak :P. Spędziłem na tych stacjach dwa dni. Rozmawiałem z minimum 50-cioma kierowcami lecz odpowiedź była zawsze ta sama- ich ubezpieczenie nie pozwala zabierać pasażerów. Niestety tego się przeskoczyć nie dało. Po dwóch dniach stwierdziłem, że nie ma to zbyt wielkiego sensu i trochę zawiedziony ruszyłem dalej standardowo wystawiając kciuka na poboczu.
Dystans ten pokonałem w ciągu dwóch dni, dwoma samochodami z dwiema kobietami :). Już od Adelaide klimat stawał się coraz bardziej surowy. Słona ziemia i palące słońce nie pozwalały się zadomowić zieleni. Krajobraz składał się z krzewów, kęp suchej trawy i czerwonej ziemi pokrytej gdzieniegdzie białym osadem soli. Wraz z zagłębianiem się w pustynię roślinność stawała się coraz bardziej uboga i czuło się, że nie rośnie, a walczy o przetrwanie. Droga była praktycznie pusta. Na naszej trasie co ok. 200km był Road House – czyli Motel ze stacją benzynową, restauracją i sklepem. Na przestrzeni 1700km minąłem tylko jedno miasteczko Ceduna. Poza tym jakieś mikro osady czasem, gdzieś… Na tym terenie znajduje się też najdłuższa prosta droga w Australii – przez prawie 150km można zablokować kierownicę i iść spać ;). Ta olbrzymia nicość fascynowała i przerażała jednocześnie. Dokładnie tak samo jak opowieści moich kierowców. 😉
W pierwszy dzień mojej przeprawy pokonałem 500 km do wspomnianej już Ceduny. Moim kierowcom była kobieta ok. 60 lat. Pracowała jako pielęgniarka w miejskim szpitalu. Dobrze się złożyło, bo moja noga już praktycznie nie bolała i chciałem gdzieś zostawić kulę. Z chęcią ją przyjęła zapewniając, że na pewno w szpitalu się przyda :). Bardzo żywiołowa i interesująca kobieta. Oprócz pracy jest bardzo aktywna w swojej społeczności. Teraz np. organizuje protestowy przemarsz przez pustynię przeciwko budowie platform wiertniczych na oceanie przy południowym wybrzeżu Australii. Znajdują się tam unikatowe gatunki fauny i flory, które zostaną zniszczone poprzez wydobycie ropy.
Kobieta ta mieszkała w małej wiosce 70km od Ceduny. Byłem więc ciekaw jak się żyje właściwie na pustyni. Ich głównym problemem jest woda, a w zasadzie jej brak. Nie ma źródeł ani rzek. Jedyna woda jakiej używają to deszczówka. Domy mają specjalny system rynien, który pozwala na gromadzenie deszczu. Nie ma spłuczek, używa się toalet suchych (coś jakby nowoczesne wychodki), a o śpiewaniu pod prysznicem można zapomnieć ;). Deszczówki używa się również oczywiście do picia. Jedyna inna opcja to zakup wody, ale jest to bardzo drogie rozwiązanie. Tak więc wodę się szanuje.
Innym problemem są węże. Moja kobieta-kierowca zawsze ma koło siebie metrowy, stalowy pręt. Stara się nie zabijać węży, nawet tych jadowitych i po prostu je przepędzać. Zasadniczo gady te są płochliwe i uciekają, gdy zbliża się człowiek. Czasem jednak nie chcą z własnej woli opuścić ganku lub zakradają się do kuchni… Potrafi być niebezpiecznie. W razie dużego zagrożenia trzyma koło lodówki shotgun’a (rodzaj strzelby) – takie australijskie AGD :D. Nasłuchałem się też o ciekawych pająkach, które potrafią zabić w ciągu godziny, a szpital oddalony jest 70 km od jej domu:).
Przyznam się, że rozbijając namiot wieczorem po tych historiach czułem się jak w dzieciństwie po seansie „Z Archiwum X” ;). Nic mnie jednak nie zjadło, spędziłem noc nad brzegiem oceanu w Ceduni i następnego dnia ruszyłem dalej.
Z drugą kobietą pokonałem 1200km przez cały dzień, choć myśląc zdroworozsądkowo powinienem był wysiąść po kilku minutach :). Kobieta-kierowca miała ok 35 lat, czerwone włosy, mnóstwo tatuaży i koszulkę AC/DC. Taka stara punkówa…. Na wstępie ucieszyła się, że mnie zabrała, bo jak sama stwierdziła jedzie już trochę i jest zmęczona (zapala się pierwsza czerwona lampka ostrzegawcza w głowie). Dodała też, że będzie jechać szybko bo chce być kolejnego dnia w Perth (ponad 2000km! – druga lampka dołącza do pierwszej). Chwilę później wyciągnęła dwie puszki Burbona z Colą, zapewniając, że to pierwsza dzisiejszego dnia (10 rano:D – kolejne światełko w głowie). Zanim dojechaliśmy wieczorem do celu miałem już w głowie cały choinkowy łańcuch ostrzegawczych lampek mówiących: Wysiadaj!! 😀
Jak wyglądała jazda z nią? Jechaliśmy 150-170 km/h, z opuszczonymi szybami – bo wiatr pomaga jej nie zasnąć(!!). Do tego muzyka rockowa na cały regulator, aż głośniki trzeszczały. Ponieważ co chwilę była zajęta zmienianiem piosenek, sięganiem po Burbona z Colą czy szukaniem papierosów jeździliśmy od pobocza do pobocza. Ruch jednak był znikomy (samochód mijał nas raz na 20 minut może), nie było więc jakiegoś dużego zagrożenia. Wypiła 3 drinki (ja kolejne 3) – tyle miała. Pomyślałem, że przynajmniej tutaj będzie spokój. Otóż nie… zatrzymaliśmy się na stacji i kupiliśmy 8 browarów. Wydawała się troszkę podchmielona, przyszła mi więc do głowy myśl, że jak ja wypiję więcej to ona mniej. Wypiłem więc chyba 5 piw, ona 3 i co? Znowu zatrzymaliśmy się po zakupy… Tym razem kupiła puszki swojego ulubionego Burbonu z Colą… karton – 50 puszek… 😀 No to tyle było z mojego planu. Przez całą drogę wypiła tych burbonów chyba z 10 plus kilka piw… Jakość jej jazdy nie pogorszyła się znacząco(!), ruchu nie było, nie miałem również gdzie wysiąść jechaliśmy więc dalej.
Po drodze opowiadała mi historię swojego życia. Dawkowała mi ją po kawałkach, w sposób chaotyczny i bardzo slangowym, australijskim angielskim więc ciężko było momentami nadążyć. Ale w ogólnym zarysie sprawa wygląda tak: Kobieta mieszkała z mężem w Perth. Normalnie pracowali, trochę pili, trochę zażywali narkotyków ot, normalna rodzina ;). Trzy lata temu zmarła jej córka. Mąż z kolei uzależnił się od narkotyków i sprzedawał wszystko, żeby tylko mieć na kolejną działkę. Zrobiło się ciężko, wylądowali na ulicy. Uciekła więc od niego na drugi koniec Australii do Brisbane. Tam przez trzy lata pracowała w barze. Większość pieniądze ciągle posyłała mężowi, bo jak ona mu nie pomoże to nikt. Pomagała też rodzicom męża – jego ojciec ma raka, nie są bogaci, a syn wyciąga od nich pieniądze na narkotyki… Żeby było ciekawiej brat tej kobiety – kierowcy jest handlarzem narkotyków, a siostra prostytutką. W końcu jej były mąż zaczął do niej pisać, że jest na odwyku, leczy się, nie bierze narkotyków i żeby wróciła. Postanowiła więc dać mu szansę i pomóc wyjść z tego. Rzuciła pracę w barze przy okazji okradając szefa na 20 tys dolarów(!!). Pojechała do Sydney gdzie kupiła samochód płacąc banknotami dwudziesto-dolarowymi 😀 i ruszyła przez cały kraj do Perth do tego gościa. Jechała praktycznie bez przerwy jakieś 24 godziny zanim do niej się dosiadłem. Jednocześnie podejrzewa, że jej mąż ściemnia, bo ma bilingi z jego telefonu, na których widnieje często numer dealera narkotyków. Stwierdziła, że jeśli tam zajedzie a on będzie naćpany to jedyne co jej zostanie to go zabić… I nie mówiła tego w tonie żartu… Śpieszyła się i jechała bez przerwy, żeby go zaskoczyć (spodziewał się jej dwa dni później).
W takim klimacie głębokich zwierzeń i szaleńczej jazdy pokonaliśmy razem 1200km i dotarliśmy wieczorem do miasteczka Norseman w Australii Zachodniej. Ja wysiadłem, a ona pognała dalej otwierając kolejnego Burbona. Do Perth zostało jej 800km nocą. Mam nadzieję, że dotarła bezpiecznie i jednak nie zabiła swojego męża…