Kierunek południe

Urodziny minęły, koniec ze świętowaniem, trzeba było wziąć się poważnie do roboty :D. I tak oto poszedłem na Tongariro Alpine Crossing. Jest to 19-to kilometrowy trekking po surowym, wulkanicznym terenie zamienionym w park narodowy. Uważany jest za trekking numer 1 w Nowej Zelandii.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Nowa Zelandia generalnie słynie z dużej wolności i możliwości zwiedzania na własną rękę. Tutaj mamy wyjątek od reguły. Aby rozpocząć trekking należało zaparkować samochód w miejscu zakończenia trasy a następnie wykupić podstawiony autobus, który zabierał uczestników na miejsce startu. Nie można było dotrzeć tam samemu. Ponadto możliwość trekkingu bardzo zależała od warunków pogodowych – co jest dla mnie zrozumiałe, gdy może on być niebezpieczny przy złej pogodzie. Dzień, w który zdecydowałem się na trekking był właśnie takim okienkiem pogodowym, kilka poprzednich i późniejszych dni nie nadawało się na wyjście. Dlatego na trasie pojawiło się dosłownie morze ludzi, a cały trekking to właściwie podążanie gęsiego. Trochę jak droga do Morskiego Oka w weekend majowy ;).

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Widoki były piękne, choć ja preferuję zieloną naturę, bardziej żywą. Jednak surowy klimat, wulkany, jeziora w kraterach, zimna pogoda sprawiały, że czułem się trochę jak na Marsie (nie żebym był kiedyś na Marsie i wiedział jak to jest 😀 ). Ponadto widok w dół poza kratery pozwalający objąć okiem spory kawał wyspy robił duże wrażenie.













Południe północnej wyspy nie jest jakieś super ciekawe. Dlatego moim kolejnym sporym celem było już Wellington. Po drodze mijałem kilka małych miejscowości, a w każdej był jakiś smaczek. Nowozelandczycy mają spory dystans do siebie (uczmy się od nich!), dlatego np. na środku wioski może stać bardzo kiczowaty, plastikowy pomnik marchewki. Kiedyś supermarket postawił tą marchewkę przed budynkiem jako rodzaj atrakcji / promocji i mieszkańcom tak się spodobała, że gdy sklep chciał ją zdemontować to lokalne władze odkupiły marchewkę i  znalazły dla niej honorowe miejsce! 😀

W innej miejscowości jest wielki pomnik… gumiaka (kalosza, gumowca lub gumofilca- zależy skąd jesteście, nasz naród jest podzielony w tej kwestii). Nowa Zelandia to ciągle kraj bardzo wiejski, do tego stopnia, że na drzwiach wielu sklepów jest napisane: „Proszę zdejmować kalosze przed wejściem”. W lokalnych barach często można spotkać rolników w ogrodniczkach i wspomnianych butach, którzy przyszli zaraz po „robocie” aby napić się piwa z kolegą w kamizelce odblaskowej i kasku, który właśnie wraca z budowy :).

Na mojej drodze była jeszcze jedna ciekawa miejscowość – Bulls, co oznacza „byki”. Był oczywiście pomnik tego zwierzęcia, dużo krowich motywów, m.in. kosze na śmieci w kształcie metalowych baniek na mleko. Ale to miasteczko postanowiło też pobawić się słowami. Słowo bull (czyt. bul) wymawia się podobnie jak -able (czyt. ej-bul) – przyrostek tworzący przymiotnik od rzeczownika, np. comfort (wygoda) – comfortable (wygodny). Postanowiono przekształcić nazwy dosłownie wszystkiego na formę przymiotnika z dodaniem a-bull zamiast able. Tak więc zamiast Information Center (Informacja) mamy inform-a-bull (informujący, a jednocześnie „poinformuj byka”), a zamiast Restaurant jest eat-a-bull (jadalny, a jednocześnie zjedz byka). Myślę, że osoby nie znające angielskiego mogą nie zrozumieć mojego zawiłego tłumaczenia, ale uwierzcie mi na słowo – jest to całkiem zabawne 😀




Wellington – stolica Nowej Zelandii liczy 420 tys. ludzi i co ciekawe jest dopiero drugie co do liczby mieszkańców po Auckland (1.6 mln!) i zaraz przed Christchurch (404 tys). Jest to jednak duże miasto jak na Nową Zelandię. Mix nowoczesności (wieżowce, technologia) z historią (mnóstwo budynków kolonialnych i wąskie uliczki) sprawia że miasto wydawało mi się ciasne. Ciężko było przemieszczać się vanem, a ponadto wszystkie parkingi były płatne i to dosyć słono. Dlatego po pierwszej wizycie zmieniłem taktykę i zaparkowałem samochód na darmowym kempingu nad oceanem (a jakże) w Porirurze, gdzie spałem, a w dzień jechałem sobie podmiejskim pociągiem 20km do Wellington. Wychodziło taniej i przyjemniej.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA





W Wellington miałem misję związaną z wypadkiem. Ponieważ nie chciałem czekać na rozprawę sądową na północnej wyspie, postanowiłem przenieść ją do sądu w Christchurch (wyspa południowa). Mogłem to zrobić pod warunkiem, że od razu deklarowałem, że jestem winny (inna opcja oczywiście nie miała sensu). W tym celu udałem się do sądu w Wellington. Okazało się, że dokumenty odnośnie wypadku nie wpłynęły jeszcze z policji, ale mimo wszystko wypełniliśmy podanie o przeniesienie sprawy do Christchurch z nadzieją że jakoś to zadziała i nikt tego podania nie zgubi :).

Wellington jest przyjemnym miastem, choć mocno w nim wieje (nazywane jest nawet City of the Wind). Przypomina mocno australijskie miasta tylko w mniejszej skali. Jest tam również bardzo ciekawe muzeum odnośnie pierwszej wojny światowej, w której Nowa Zelandia brała aktywny udział. M.in. są tam ogromne, bardzo realistyczne figury woskowe ludzi biorących udział w wojnie.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Znalazłem też polski wątek. Nowa Zelandia przyjęła uchodźców (bardzo niepopularne słowo) z Polski. Mianowicie 31 października 1944 roku statek z 733 dziećmi i 105 opiekunami wpłynął do portu w Wellington. Były to dzieci, które z rodzinami zostały deportowane ze wschodniej polski do ZSRR, głownie na Sybir, a potem do Iranu w ramach formowania oddziałów Armii Czerwonej. Dzieci oczywiście nie mogły walczyć, ponadto część była już sierotami albo ich ojcowie poszli z wojskiem. Nie bardzo wiadomo było co z nimi zrobić. Wreszcie premier Nowej Zelandii zaoferował im schronienie oraz opiekę, odnalazły bezpieczny dom w Nowej Zelandii i zostały częścią społeczeństwa. Nazywano ich  Polish Children of Pahiatua od nazwy miejscowości gdzie utworzono im obóz. Bardzo interesująca historia, polecam troszkę pogooglać jeśli Was  zaciekawiłem 🙂

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Ponadto w Wellington jak każdym większym mieście są przepiękne (darmowe!) ogrody botaniczne. Jest również jaskinia z ciekawymi stworzeniami – glowworms. Są to robaczki ze świecącymi ogonami. Zamieszkują dziurki w skałach w jaskiniach lub zacienionych półkach skalnych, tworzą małe pajęczynki (bardziej trochę jak gluty), które oświetlają swoim światłem i w ten sposób przyciągają obiad (małe owady). Całe życie po prostu leżą, świecą i czekają na jedzenie! Co za życie!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA
OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Ja w przeciwieństwie do glowworms postanowiłem jednak trochę się ruszyć. 14 listopada zapakowałem mój wspaniały van na prom i popłynąłem na południową wyspę! Na północ miałem zamiar jeszcze wrócić – nie widziałem zachodniego wybrzeża ani północy, pasowało także pożegnać się z moimi przyjaciółmi w Bay of Plenty. Los jednak chciał inaczej i na północ już nie zawitałem. Ale o tym jeszcze przeczytacie…

OLYMPUS DIGITAL CAMERA



Dodaj komentarz