Dojechaliśmy do Sihanoukville. Samo miasteczko jest dosyć istotnym kambodżańskim portem. Dodatkowo przez bliskość wysp jest również celem rzeszy turystów. Pełne restauracji i knajpek posiada również całkiem ładną plażę. Zachowało przy tym azjatycki klimat i autentyczność.
Nasze pierwsze kroki, a raczej obroty silnika skierowaliśmy w stronę portu. Chcieliśmy znaleźć lokalne promy, które przewiozłyby nas i motocykl na którąś z dwóch wysp – Koh Rong lub Koh Rong Samloem. Sugerując się Cat Bą, szukaliśmy lokalnego transportu przewożącego zwykłych mieszkańców, a nie turystycznych łodzi. Dotarliśmy do małego porciku, gdzie ładowały się dwa statki towarami. Panowie popatrzyli na nas dziwnie, ale stwierdzili, że spoko, mogą nas zabrać, a razem z nami motocykl na którąś z wysp. Cena – 5$ za osobę i 5$ za Hondę. Coś nas jednak ruszyło. Były to statki do transportu towarów. Normalnie nie przewoziły samochodów czy motocykli. Nie było również żadnej rampy, więc motocykl musielibyśmy na statek wnieść. Napisaliśmy do znajomych, którzy wcześniej byli na tych wyspach. Dowiedzieliśmy się, że nie ma sensu brać tam motocykla, gdyż na wyspach nie ma dróg!
Pojawił się więc kolejny problem – gdzie zostawić Hondę. Zwłaszcza, że ciągle baliśmy się o kradzieże, o których tyle się nasłuchaliśmy. Pojechaliśmy więc do turystycznej części miasteczka aby uzyskać jakieś informacje. Turystów na wyspy zabierają speed boaty – czyli szybkie łodzie, które docierają tam w 30 minut. Koszt to 10$ w jedną stronę od osoby. Okazało się jednak, że jest również slow boat, łódź, która płynie 3 godziny, ale kosztuje 12$ w dwie strony. Oznaczało to jednak, że trzeba tą samą firmą przewozową wrócić, co trochę nas ograniczało. Za to przy porcie (tym turystycznym) był parking przy restauracji, oferujący za 1$ dziennie przechowanie motocykla. Długo zastanawialiśmy się jak w końcu dostać się na tą wyspę. Fajnie byłoby popłynąć lokalną łodzą na workach ryżu, ale oznacza to dotarcie do portu. Z drugiej strony dawało to wolność i większe możliwości, slow boat nie płynął tam gdzie dokładnie chcieliśmy – czyli do wioski rybackiej, a na turystyczne plaże. Ostatecznie następnego dnia wczesnym popołudniem popłynęliśmy slowboatem na Koh Rong Samloem.
Wyspa oczarowała nas nim zdążyliśmy dobić do brzegu. Widoki jak z filmach. Rajska plaża, drobny bielutki piaseczek, piękna błękitna laguna. Przy plaży roiło się od resortów oferujących bungalowy i domki. Jednak postanowiliśmy oszczędnie spać w namiocie i tak też zrobiliśmy. Na całej plaży długości 4km znaleźliśmy jedno jedyne miejsce bez resortów i tam rozbiliśmy namiot.
Mieliśmy ze sobą zapasy jedzenia – wiedzieliśmy, że na wyspach jest bardzo drogo. Spędziliśmy więc trzy dni na leżeniu na plaży, czytaniu książek, kąpieli w morzu itp. Widoki niezmiernie nas zachwycały.
Na wyspie jednak nie ma nic więcej do roboty. Nie ma żadnych dróg, dosłownie! Jest tylko plaża, za nią hoteliki, a dalej las/dżungla. Jakże cieszyliśmy się, że nie dotarliśmy tam z motocyklem! NIe wiem co byśmy z nim zrobili :).
W drodze na wyspę mieliśmy przystanek też na drugiej, większej – Koh Rong. Tamta wyspa była mocno imprezowa. Generalnie również niewiele na niej było poza plażą, resortami i knajpami. Jednak pełna była turystów, ruchu, gwaru, muzyki iimprez. „Nasza” wyspa była oazą spokoju. Turystów nie za wielu, raczej nastawionych na relaks niż na imprezy.
Nie bardzo wiem, co jeszcze mogę napisać o tym miejscu. Po prostu było pięknie, cicho i spokojnie.
W drodze powrotnej na ląd okazało się, że zepsuł się ponownie aparat fotograficzny… ten sam problem. Postanowiliśmy więc pojechać do Phnom Penh – stolicy i tam oddać go znowu do naprawy. Dodatkowo motocykl choć się nie psuł, to jednak coś mi się w nim nie podobało. Postanowiliśmy więc, że w stolicy sprzedamy go i dalej będziemy podróżować stopem. Dodatkowym powodem był ruch na drogach. Nie czuliśmy się bezpiecznie jeżdżąc po Kambodży. Ludzie jeździli jak szaleni, bez ładu i składu. Samochody wyprzedzały nie zwracając na nas uwagi i często zmuszając nas do zjeżdżania na pobocze.