W Kuala Lumpur planowałem zatrzymać się miesiąc lub dwa w zależności jak będzie mi się podobać. Po dwóch tygodniach z hakiem zostałem jednak managerem, więc moje plany drastycznie się zmieniły. Postanowiłem zostać tak długo, aż będzie mi to sprawiać frajdę. Tak też zrobiłem. Ale wszystko po kolei.
Praca jako manager napawała mnie ekscytacją. Nie bałem się jej zupełnie. Od czasów studiów moje prace były związane z zarządzaniem. Cieszyłem się więc z nowego doświadczenia, nowego wpisu do CV, możliwości wykazania się i przetestowania swoich umiejętności.
Mieliśmy z Vladą cztery dni na przekazanie mi wszystkich obowiązków, potem wyjeżdżała. Jednakże nie była ona zbyt skora, żeby nauczyć mnie czekogolowiek. Przekazała mi tylko podstawowe informacje, w jaki sposób rozliczać pieniądze, z kim się komunikować w wypadku problemów i właściwie to tyle… Jak czas zweryfikował i tak połowa tych informacji była błędna ;).
Gdy wreszcie wyjechała zostałem wrzucony od razu na głęboką wodę. Oprócz szeregu różnych codziennych problemów miałem jeden dosyć spory. Zostałem w hostelu tylko ja i Eliza (reszta wolontariuszy wyjeżdżała kontynuować podróż) i zero perspektyw na nowych wolontariuszy. Hostel ma recepcję 24h, więc szybko musiałem coś wykombinować. Na szczęście w ciągu dwóch dni udało mi się zatrudnić dwóch nowych chłopaków – włocha Alberto i anglika Harrego.
W ciągu pierwszych dwóch lub trzech tygodni spałem po 2-3 godziny dziennie. Praca na recepcji, trenowanie nowych osób, mnóstwo mniejszych i większych problemów do rozwiązania i brak wiedzy co, gdzie i jak załatwić. Lekko nie było, ale wreszcie udało się wyjść na prostą. Po szeregu drobnych i większych usprawnień hostel zaczął działać tak jak to sobie wyobrażałem. I to sprawiało niesamowitą satysfakcję. Goście byli zadowoleni, nasz nowy zespół się docierał. Pomimo natłoku nowych obowiązków bawiłem się świetnie!
Praca sprawiała mi dużą frajdę. Uwielbiam rozwiązywać problemy, ulepszać rzeczy i procesy, więc była to wymarzona dla mnie posada :D. Dawało mi dużo satysfakcji, gdy widziałem, że usprawnienia działają, ludzie są zadowoleni i panuje świetna atmosfera. Dostawaliśmy bardzo dobre referencje i to też bardzo motywowało do dalszej pracy.
Miałem sporo wolności ze strony moich szefów i mogłem kierować hostelem jak chciałem. Czasem jednak narzucali nam pewne sztywne reguły. Najbardziej kontrowersyjna zakrawa o rasizm. Nie wolno nam w hostelu zameldować malezyjczyków, indonezyjczyków, arabów i afrykan jeśli przychodzą „z ulicy“. Jeśli mieli wcześniej rezerwację to siłą rzeczy musimy tę rezerwację zaakceptować, ale najlepiej nie zgadzać się, gdyby chcieli zostać dłużej. Zanim tu dotarłem było sporo problemów z tego typu ludźmi w hostelach. Kradzieże, czarne biznesy, używanie hostelu jako przykrywki. Właściciele chcą więc, aby w hostelu był tylko biali backpackerzy (turyści z plecakami). I po 4 miesiącach pracy muszę im niestety przyznać rację. Jeśli mieliśmy jakieś problemy z gośćmi, byli to ludzie właśnie z powyższej listy :(.
Ogólnie praca przebiegała raczej spokojnie. Mieliśmy kilka trudnych sytuacji, ale raczej nic nadzwyczajnego w hostelu. Kilka osób zostało okradzionych, ale przy braku dowodów nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Kogoś pobito na ulicy, ale sam zasłużył ;P. Mieliśmy też Lady Boy’a (transwestytę) z Tajlandii, która chodziła nago po pokoju i chciała, aby ktoś zrobił jej masaż (uprzedzam pytania: nie, nie spełniłem jej prośby :P). Raz miałem awanturę bo nie wpuściłem do pokoju młodego europejczyka z lokalną prostytutką (w pokoju spało 5 innych osób :P). Poza tym codziennie jakieś drobnostki w stylu: klimatyzacja nie działa, ludzie pozamieniali łóżka i nie możemy dojść do ładu, które łóżko jest wolne, śmierdzi w pokoju, ktoś zgubił kluczyk do szafki i wiele wiele innych spraw. Wszystkie te rzeczy, albo większość z nich trafiały do mnie, zwłaszcza, gdy miałem nową załogę. Także było co robić.
I tu mamy właśnie największy minus tej pracy. Normalnie wstajecie rano, idziecie na 8:00 do biura, wychodzicie o 16:00 i zapominacie. Ja niestety mieszkałem w hostelu, gdzie pracowałem, byłem więc w pracy 24/7. I dosłownie ludzie przychodzili do mnie, często z super błachymi problemami nawet w środku nocy.
Wiąże się to z kolejnym minusem. Większość wolontariuszy przyjeżdża tutaj przeważnie na miesiąc. W ciągu czterech miesięcy bycia managerem przeszkoliłem 11 osób (!). I szkolenie samo w sobie to bułka z masłem. Ale po szkoleniu następują przynajmniej dwa tygodnie gdzie te osoby się wdrażają. Przez te dwa tygodnie pada mnóstwo pytań co jak zrobić. Co gdy ktoś chce skrócić pobyt, anulować rezerwację, jak zorganizować odbiór z lotniska, czy można dostać śniadanie o 3 w nocy, w jaki sposób dotrzeć do innego miasta, gdzie jest szpital, gdzie apteka, czemu pieniądze się nie zgadzają i wiele, wiele tego typu pytań. Ponadto każda z tych osób przechodzi po kolei przez różne zmiany, na których są różne obowiązki, które również trzeba wytłumaczyć. I gdy wreszcie czułem, że dany człowiek wie co robi, że spokojnie mogę gdzieś iść na miasto bo wiem, że sobie poradzi, to właśnie mijał miesiąc i trzeba było się pożegnać… i zabawa zaczyna się od nowa ;).
Tak więc przez cztery miesiące w Kuala Lumpur byłem w 100% zaangażowany w życie hostelu. Wziąłem na serio tą pracę i chciałem ją wykonać dobrze.
O ile zarządzanie hostelem nie było dla mnie trudnością, o tyle zarządzanie ludźmi stanowiło nielada wyzwanie. I w tym temacie naprawdę wiele się nauczyłem, ale też zrozumiałem jak wiele nauki jeszcze przede mną.
Trudność związana z ludźmi zaczyna się już podczas zatrudniania. W normalnej pracy są rozmowy kwalifikacyjne, często kilkuetapowe. Trwają kilka tygodni i w rezultacie wyłania się najlepszego kandydata przetestowanego w każdy możliwy sposób. W przypadku hostelu i wolontariuszy jest to niewykonalne. Są to ludzie, którzy podróżują, więc nie ma ich na miejscu. W większości wypadków musiała mi wystarczyć krótka rozmowa na skypie, bardzo często nawet bez obrazu, tylko dźwięk przez słaby azjatycki internet… W następstwie tego zatrudniałem ludzi, którzy potem okazywali się być inni niż sobie wyobrażałem. 🙂
Oczywiście część osób była na prawdę spoko. Mieli łeb na karku, wiedzieli co robią i umieli poradzić sobie z trudnymi sytuacjami. Wszyscy popełnialiśmy błędy, ale umieliśmy je też naprawiać.
Byli też „trouble makers” (brak mi polskiego odpowiednika, może – ludzie, z którymi idą zawsze problemy :P).
Zdarzało się, że ktoś zameldował chłopaka w żeńskim pokoju, ktoś inny miał wiecznie problemy z liczeniem pieniędzy. Ktoś potrafił mnie obudzić w środku nocy, bo drukarka nie działa. No nie działa, bo przycisk „Power” jest wyłączony 🙂
Wszystko są to drobne rzeczy, z perspektywy czasu śmieszne. Ale jeśli takich sytuacji ma się kilka dziennie… codziennie… ehh..
Tak więc praca pochłonęła mnie bez reszty. Na początku było super, nowe wyzwania, problemy, działania. Byłem pełen energii gotowy zmieniać świat! :D. Pracowałem naprawdę praktycznie 24/7, ale mówiłem sobie, że jak tylko wyjdziemy na prostą to będzie luz.
W końcu poczułem się zmęczony. Zauważyłem, że na początku byłem super otwarty, znałem każdego naszego gościa, z wszystkimi rozmawiałem itd. Z czasem zacząłem wszystkich unikać. Ile w końcu można słuchać tych samych opowieści o tym jak Bali jest super :D.
Zrozumiałem wiec, że czas ruszać dalej. Na szczęście wkrótce zatrudniłem Lumi – rumunkę, która jest ogarnięta i zostanie na kilka miesięcy niż miesiąc. Zaproponowałem więc, aby przejęła po mnie rolę managera. I rozpoczęliśmy proces przekazywania obowiązków. Nie chciałem stawiać ją w sytuacji w jakiej ja byłem na początku bez wiedzy i bez ludzi, więc postanowiłem zostać tutaj, aż będę pewny, że Lumi wie wszystko i jest w stanie kompleksowo przejąć hostel. Koło 10-15 sierpnia ruszam więc dalej.