Mjanmar etap 1 – Droga do nikąd

Żegnamy się z Tajlandią i wkraczamy do Birmy (obecnie nazwa państwa to Mjanmar ale jakoś przyjemniej używa się starej), kraju do niedawna totalnie zamkniętego, gdzie niewielu turystów docierało. Kraju w którym przez długie lata rządziła hunta wojskowa i chyba rządzi nadal choć od pięciu lat pod przykrywką demokracji. Kraju, który jest najbiedniejszym państwem na naszej drodze, ale jednocześnie najszybciej się rozwijającym.

DSC00483

Tajlandię opuściliśmy w Mae Sai aby po przekroczeniu rzeki znaleźć się w totalnie innym świecie w mieście Tachileik. O ile tajski punkt graniczny był zupełnie nowoczesny i schludny jak cała Tajlandia to po birmańskiej stronie formalności dopełniało się w kilku kanciapach z odpadającym tynkim, grzybek i kilkoma krzesłami z różnej zbieranki.

Niemniej jednak w jednym z tych biur celnik sprawdzający nasze wizy zapytał o coś, czego nie zrozumieliśmy ale zgodnie przytaknęliśmy i po chwili dostaliśmy jako prezent przywitalny… uwaga… dwa piwa! Zrobili dobry PR i od razu polubiliśmy ten kraj!

DSC00492

Tachileik pokazał nam oblicze prawdziwej Azji. Hałas, mnóstwo ludzi pędzących w różne strony, trochę biedy, więcej brudu i ogromny chaos. Po spokojnej Tajlandii wreszcie zaczęło się dziać! Trafiliśmy na jakiś festiwal, odpust czy festyn pełny kramów z jedzeniem i zabawkami. Mnóstwo muzyki z trzeszczących głośników z każdego stoiska, balony, waty cukrowe, cuda na kiju. Wśród całego zamieszania zwyciężyły dwie rzeczy. Pierwsza to karuzela dla dzieci z podwieszanymi samochodzikami napędzana przez… człowieka chodzącego w kółko. Drugą atrakcją był namiocik z dużym tłumem wokół. Prezenter z mikrofonem, muzyka, wielkie emocje i zamieszanie! Myślimy: może walki kogutów albo coś w tym stylu. Podchodzimy bliżej a tam… Bingo!, a nagrody to olej, mąka i inne tego typu produkty.

DSC00500

DSC00503

DSC00508

Miasteczko chaotyczne, brakło w nim parków czy skrawków zieleni. Postanowiliśmy więc rozbić namiot koło świątyni buddyjskiej. Ledwie jednak rozbiliśmy namiot, a koło nas znalazło się chyba z 8 osób w tym policja turystyczna mówiąc, że nie możemy tu spać i mamy iść do hotelu. Krótka dyskusja, że nas nie stać i że przecież nikomu nie przeszkadzamy i wylądowaliśmy na noc na komendzie… ale nie jako zatrzymani, a jako goście śpiąc razem z komendantem w jego pokoju. On na materacu, my na podłodze. Pokój jak i cała komenda były w podobnym stanie do punktu graniczmego. Pełne pajęczyn, kurzu,  grzyba i odpadającego tynku. Rano zaproszono nas na śniadanie i podwieziono pod bank, gdzie mogliśmy wymienić pieniądze.

DSC00512

DSC00526

Bank to kolejna ciekawa sprawa. Naliczyłem ok. 50 osób z obsługi. Przy jednym stanowisku z jednym komputerem siedziały po 4 osoby. A za plecami mieli kolejne kilka osób wsparcia. Nie wiem kto był większą atrakcją: my dla nich czy oni dla nas ;).

DSC00537

DSC00539

Przygotowaliśmy list autostopowy i ruszyliśmy. Cel: jezioro Inle odległe o 670km. Stop trochę jak w Chinach. Towarzyszyło nam zdziwienie i ciekawość ludzi, choć byli życzliwi. Stop szedł gładko, gdy już zrozumieli o co nam chodzi, ale to zazwyczaj był twardy orzech do zgryzienia 😉

W pierwszy dzień pokonaliśmy 160km i już wiedzieliśmy, że lekko jednak nie będzie. Dojechaliśmy do miasteczka Keng Tung ulokowanego w dolinie pośrodku dżungli. Droga prowadziła przez góry i dżunglę jednocześnie. A na samą drogę zazwyczaj składały się dziury z lekką domieszką asfaltu. Czasem asfaltu w ogóle zabrakło. Droga pięła się na szczyty, źeby znowu opadać w doliny. Długą i mozolną jazdę rekompensowały widoki!

DSC00563

DSC00569

DSC00584

Drugiego dnia droga stała się dużo węższa, dwa auta mijały się z trudem. Czasem droga była zawalona ziemią, którą dopiero mozolnie rozgarniała koparka. W niektórych miejscach trwał remont. Pracowali przy nim i mężczyźni i kobiety. A ponieważ nie ma za wiele sprzętu, więc można było ujrzeć kobiety w upale układające kamień po kamieniu podkład pod asfalt.

DSC00665

DSC00701

DSC00667

Droga znów przecinała wzgórza i doliny. Piękna i potężna dżungla towarzyszyła nam po horyzont. Mijaliśmy wioski z drewnianymi chatami krytymi strzechą, lub też zrobionymi z byle czego gdzie w przeciwieństwie do Tajlandii dało się odczuć biedę.

DSC00747

Trafił nam się kierowca, który jechał do stolicy. Mogliśmy z nim przejechać kilkaset kilometrów. Przejechaliśmy jednak znowu tylko 160km, aż do pewnego mostu, na którym zatrzymało nas chyba wojsko, choć właściwie nie wiadomo kto, mówiąc, że przed nami 200 mil niebezpecznej strefy, w której grasują uzbrojeni partyzanci i obcokrajowcy nie mogą tędy jechać. Nic nie dało się zrobić. Nie chodził nawet o łapówkę jak przypuszczaliśmy. Co więcej, kierowca otrzymał rozkaz odwiezienia nas do Keng Tung, czyli tam skąd wyjechaliśmy – 160km i jakieś 5h jazdy. Inaczej miał trafić do więzienia. Byliśmy źli, bo nikt nam wcześniej nie powiedział, że nie możemy dostać się drogą lądową do centrum kraju, choć mówiliśmy o tym np. na granicy celnikom. Był nam też szkoda kierowcy, miał przed sobą jeszcze mnóstwo drogi, a tymczasem kazano ju wracać z nami. Namówilismy go więc i wysadził nas 15km od miejsca kontroli. W sumie chcieliśmy wysiąść w jakiejś wiosce, a wyszło pośrodku dżungli, ale co tam. Mieliśmy trzy opcje. Próbować jeszcze raz sforsować posterunek, ale ciężko byłoby się schować, bo skrupulatnie sprawdzano wszystkie samochody, a po drugie wytłumacz birmańskiemu kierowcy, żeby Cię przemycił przez strefę, gdzie nie możesz być. Pozostały dwa rozwiązania, albo polecieć samolotem z Keng Tung do centrum kraju, albo pożegnać się z Birmą i wyjechać tym przejściem, którym przyszliśmy. Postanowiliśmy sprawdzić ceny lotów, ale naszym większym chwilowym zmartwieniem był marsz przez dżunglę przy zbliżającym się zachodzie słońca.

DSC00723

Na szczęście po krótkim marszu zobaczyliśmy ciężarówkę i ludzi wymieniających koło. Małzeństwo koło 45 lat zaoferowało,że nas zawiozą do Keng Tung na pace pełnej worków z kukurydzą. Jechaliśmy więc chwilę na pace, poczym zaprosili nas do kabiny. Po drodze dostaliśmy kolację i tak jechaliśmy do 3 rano. Zatrzymaliśmy się przed jakimś punktem kontrolnym 15 km od miasta, który otwierano o szóstej rano. Rozbilimy więc namiot koł tira i poszliśmy spać. Rano okazał się, że nie zawiozą nas do miasta. Powodów nie zrozumieliśmy, ale zapewne bali się wspomnianego punktu kontrolnego. Przeszliśmy go więc pieszo a zaraz za nim trafiliśmy na pakę innego tira, tym razem pełnego gruzu. I w taki sposób, ku ździwieniu lokalnych mieszkańców wjechaliśmy do centrum miasta.

DSC00739

 

DSC00738

DSC00781

Udaliśmy się więc na lotnisko w celu sprawdzenia cen biletów. To co zobaczyliśmy na miejscu przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Lotnisko wyglądało jak dworzec autobusowy w jakiejś podrzędnej mieścinie 30 lat temu w Polsce. Ciężko to w ogóle opisać. Na budynek lotniska składało się pomieszczenie nr 1 gdzie stały cztery stoiska linii lotniczych i wielka zakurzona maszyna do prześwietlania bagażu. Do kolejnego pomieszczenia przechodziło się przez bramkę i była tam poczekalnia z plastikowymi krzesłami i telewizorem z birmańską telenowelą. Były toalety w azjatyckim standarcie i płyta lotniska.

DSC00813

DSC00814

DSC00822

Zrobiliśmy krótki rekonesans i dowiedzieliśmy się w dwóch czynnych stoiskach linii lotniczych, że ceny biletów zaczynają się od 130 dolarów plus 30 dolarów za bagaż. Dodatkowo loty są dopiero jutro. Postanowiliśmy więc zobaczyć co znajdziemy w Internecie (na lotnisku było Wi-Fi, ale tylko przez chwilę). Okazało się że jest lot dziś popołudniu za 117 dolarów jednej z linii, której stanowisko było nieczynne. Zrobiliśmy więc rekonesans nr 2 i ktoś zadzwonił do pracownika, który zazwyczaj jest na tym stoisku i dał mi telefon. Dowiedziałem się, że gościu będzie na swoim stoisku godzinę przed lotem i może nam przywieźć bilety. Gdy zapytałem o bagaż powiedział, żeby się nie przejmować.

Tak więc zaufaliśmy temu człowiekowi i pojechałem do miasta wypłacić pieniądze w banku. 234 dolary za dwa bilety dawały kwotę 330 000 Kyat. Osłupiałem, gdy wybrawszy z bankomatu 500 000 Kyat dostałem je w nominałach 5 000. Tak więc prawie dosłownie z workiem pieniędzy czekaliśmy na lot.

DSC00820

Człowiek się pojawił, sprzedał nam bilety, zabrał bagaż i poinformował, że samolot jest opóźniony o pół godziny. W międzyczasie na lotnisku zrobił się harmider. Ludzie ważyli bagaże, przepakowywali torby, chaos jak na dworcu. Kilku turystów zrobiło sobie piknik na płycie lotniska a ja przespacerowałem się po pasie startowym.

DSC00842

DSC00838

Samolot przyleciał godzinę spóźniony ale przyleciał! I polecieliśmy. Co ciekawe, w czasie 50 min lotu dostaliśmy ciastka, sok i cukierki (pozdrowienia dla polskiego LOTu). Co bardziej ciekawe samolot zachowywał się jak autobus. Lądował w kolejnych miastach. Więc ludzie lecący dalej czasem mieli kilka lądowań i startów! Natomiast każdy pasażer dostawał naklejkę z nazwą lotniska docelowego, aby stewardessa mogła sprawdzić czy wysiada w dobrym miejscu.

DSC00850

DSC00831

My wysiedliśmy na pierwszym przystanku we wsi Heho, skąd mieliśmy dotrzeć nad jezioro Inle.

Dodaj komentarz