Drodzy znajomi, blog przepadł w zapomnienie na pół roku, kurz w postach, śmieci w komentarzach i pajęczyna na zdjęciach. A to wszystko dlatego, że padłem w wir pracy. Dużo się działo i brakowało weny na pisanie. Ale oto nadrabiamy! Mam gotowe 8 postów 😀 Będzie ciekawie. Posty będę wrzucał co kilka dni, żeby Was nie zamęczyć dużą ilością na raz 😉
Jak pamiętacie lub nie, wygrałem szaleńczy wyścig o wizę do Nowej Zelandii, przegrupowałem się (sam ze sobą) w Kuala Lumpur zdobywając doświadczenie jako młody wujek i 9 marca ruszyłem do kraju na końcu mapy.
Lot trwał 13h, później nocleg na lotnisku w Auckland i z samego rana ruszyłem stopem do Te Puke – małego miasteczka oddalonego o 230km. Autostop działał bezproblemowo. Wczesnym popołudniem byłem na miejscu.
Po drodze miałem jedną przyjemną przygodę. Niedaleko Matamata (70km od Te Puke) zabrała mnie trójka starszych osób. Jechali tylko do kościoła kilka kilometrów dalej. Jednak gdy dowiedzieli się, że jadę do Te Puke skojarzyli, że czytali w gazecie o pewnej kawiarnii w tym miasteczku, która została uznana za najlepszą w całej Nowej Zelandii (za ogranizowanie różnych wydarzeń dla lokalnej społeczności). Zasugerowali więc, że jeśli pójdę z nimi do kościoła, to po mszy możemy pojechać do Te Puke na kawę do wspomnianej knajpki. Tak też zrobiliśmy. Zawieźli mnie więc 70km do Te Puke, żeby zdać sobie sprawę, że kawiarnia jest w niedzielę nieczynna :). Postanowili za to zaprosić mnie na obiad do swojej ulubionej restauracji w Taurandze (20km przed Te Puke). Zostałem uraczony pysznymi potrawami, głownie owocami morza popijanymi wybornym winem, a to wszystko na zakrytym tarasie właściwie na wodzie zatoki. Oczywiście nie było mowy, żebym zapłacić za obiad (mogę zapewnić że tani nie był, zwłaszcza gdy się właśnie przyleciało z Azji). Na końcu zostałem odwieziony z powrotem do Te Puke, gdzie przywitała mnie Ewa.
O Ewie wspominałem już w poprzednim poście. Jest to moja znajoma z autostopowej paczki. Ewa także miała wizę work&holiday tyle, że zdobyła ją rok wcześniej. Przyleciała do Nowej Zelandii kilka tygodni przede mną. W tym czasie ogarnęła pracę dla siebie i dla mnie, wynajeła nam pokój i przetarła wszystkie możliwe szlaki. Dotarłem więc zupełnie na gotowe 🙂
Pokój wynajmowaliśmy od młodego małżeństwa z Nepalu. W Nowej Zelandii żyje mnóstwo imigrantów i uchodźców z Indii, Nepalu i Sri Lanki. To taka dobra destynacja emigracyjna. Kesi i Saru byli wspaniałymi, bezproblemowymi gospodarzami. Często częstowali nas swoimi potrawami – Kesi jest fantastycznym kucharzem, ma w planach otworzenie kiedyś nepalskiej restauracji. Płaciliśmy za pokój relatywnie mało – 100 dolarów od osoby (ok. 250zł) za tydzień. Jakiś czas później wprowadziło się do drugiego pokoju dwóch francuzów, którzy przylecieli do Nowej Zelandii również na podobnej wizie. Kesi i Saru lubią mieć dom pełny ludzi, oprócz nas – lokatorów często można było w środku zastać ich znajomych nepalczyków, małe imprezy wieczorne były na porządku dziennym.
Gdy dotarłem do Te Puke rozpoczynał się właśnie sezon na kiwi – chyba najbardziej charakterystyczny produkt eksportowy kraju. Samo miasteczko jest nazywane światową stolicą kiwi. Pracy było wszędzie pełno. Zarówno przy zbiorach kiwi jak i w wielkich pakowniach. Ewa jednak znalazła dla nas ciekawsze i lżejsze zajęcie – testowanie kiwi w laboratorium. Brzmi to profesjonalnie, pewnie wyobrażacie sobie mnie w kitlu z próbówkami w rękach. Ekhm… nie do końca tak to wyglądało 😉
Przed i w trakcie sezonu każdy właściciel sadu z kiwi zleca test owoców. Testuje się twardość, słodkość, kolor, zawartość wody. Wszystko po to, aby określić czy kiwi nadaje się już do zerwania i na rynek. Zasadniczo do laboratorium docierają tzw. sample – czyli próbki – 30 lub 90 owoców. Kiwi waży się, sprawdza twartość za pomocą penetrometru – urządzenie wbija pręt w kiwi i sprawdza ile siły do tego potrzeba (więcej siły – twarszy owoc), Inne urządzenie przykłada się do miąszu kiwi i po sekundzie mamy odczyt koloru. Następnie nożem o podwójnym ostrzu odcina się plasterek, który się waży, suszy 8 godzin w suszarkach do owoców (takie same jak możecie kupić do suszenia grzybów czy owoców w domu) i waży kolejny raz. Różnica w wadze między świeżym a wyschniętym owocem wskazuje ilość wody w kiwi. Na inne urządzenie wyciska się kropelki soku z kiwi i odczytuje poziom zawartości cukru. Nie było więc szalonych naukowców i magicznych szklanych naczyć połączonych rurkami jak z filmów.
Wraz z Ewą pracowaliśmy na nocnej zmianie. Zaczynaliśmy między 18 – 20 wieczorem a kończyliśmy między 2 a 6 rano w zależności od ilości sampli. Nasze zadanie w połowie polegało na ważeniu wysuszonych plasterków kiwi – kładziesz plasterek na wagę, skanujesz kod, odkładasz… i tak tysiące razy ;). W drugiej połowie sprzątaliśmy labolatorium (mam dosyć sprzątania na 5 kolejnych wcieleń ;p ). Praca była prosta, lekka i byłaby też przyjemna gdyby nie kierowniczka. Nie będę się rozwodził ani przesadnie narzekał, ale historia musi zostać opowiedziana, gdyż pociągnęła za sobą całą lawinę różnych wydarzeń. Otóż Laura – 22-letnia nowozelandzka kierowniczka krótko mówiąc nie była urodzonym managerem. Nasza praca była dorywcza i Laura decydowała ile ludzi potrzebuje i kogo „zaprosić” następnego wieczoru do pracy. Aby mieć pracę nie wystarczało dobrze pracować, właściwie nie miało to znaczenia. Trzeba było być lubianym przez Laurę, a ona miewała swoje humory. Z jednej strony trzeba było być „zauważanym” i pokazywać, że jesteśmy proaktywni i umiemy znaleźć sobie zajęcie, gdy oczekujemy, aż kolejna partia owoców będzie gotowa do ważenia. Z drugiej strony przewracała oczami, gdy ktoś przychodził do niej z jakimś pytaniem i rozpoczynała 10-minutowy monolog jaka to ona jest zapracowana i jak bardzo zawracamy jej głowę. Poczym wracała do plotek z koleżankami ;). Jednego dnia potrafiła być super koleżeńska i żartować, a drugiego dnia każdy bał się do niej podejść.
Po trzech lub czterech tygodniach byliśmy już oboje z Ewą nieźle zirytowani i zmęczeni próbami przypodobania się Laurze, niepewnością czy będziemy mieli pracę jutro i ogólnie negatywną atmosferą w laboratorium. Już praktycznie byłem pewien, że zmieniam pracę. Wolałem stać przy linii produkcyjnej i pakować kiwi przez 8 godzin znudzony do bólu ale w spokoju.
Właśnie w tym momencie, gdy robiłem rekonesans w poszukiwaniu innej pracy stało się coś niesłychanego. Bylo to w okresie Wielkanocnym. Laura poszła na jeden dzień urlopu (jak się później okazało – przymusowy). Tymczasem nami zarządzał James, – kierownik laboratorium w Katikati (inne miasteczko, tam też jest biuro firmy). James okazał się być spoko kolesiem, noc przebiegała nadzwyczaj miło i przyjemnie. Nad samym ranem jak kończyliśmy pracę pojawił się wysoki, chudy, 50-letni na oko człowiek, ładnie ubrany… widać było że ktoś ważny. Zaczął z nami rozmawiać i przypatrywać się pracy. Okazało się, że był to Floris – prezes firmy. Gdy skończyliśmy pracę poprosił mnie, Ewę i Spotty (o której za chwilę) na rozmowę. Stwierdził, że jest niezadowolony z tego jak Laura pracuje i chce nas uczynić kierownikami. Może nie cała trójka będzie pracować na nocnej zmianie, może ktoś na dziennej, wszystko się okaże. Zaprosił nas na rozmowę następnego dnia popołudniu (właściwie tego samego bo była 4 rano :P).
Oczywiście byliśmy niesamowicie podekscytowani, resztę nocy i poranek spędziliśmy na werandzie naszego domu pijąc piwo i rozmyślając o przyszłości. Laura zostanie zwolniona, my sobie ułożymy nocną zmianę po naszemu, będzie mniej chaotycznie, weselej i każdy będzie miał pewność co do tego kiedy pracuje i co robi… 🙂
Następnego dnia przybyliśmy na umówione spotkanie w laboratorium. Podejrzewaliśmy, że ustalimy szczegóły, zaczną się jakieś szkolenia bo przecież nie mieliśmy pojęcia na czym polega rola kierownika zmiany. Floris był już na miejscu. Bez patyczkowania się usłyszeliśmy prosto z mostu: „od teraz nocna zmiana jest Wasza„… ale jak to?! Chwilę po nas przyszła Laura, niczego się nie spodziewając. Usłyszała (przy wszystkich obecnych w laboratorium), że nie jest już kierowniczką nocnej zmiany, że my jesteśmy… Ona za to ma siedzieć w kącie i robić papierkową robotę, z którą zalega. Po czym Floris opuścił laboratorium, dzienna zmiana skończyła pracę, a my zostaliśmy z tym wielkim zamieszaniem. Całe to rozwiązanie było po prostu niedorzeczne. Sposób w jaki Laura została potraktowana, jak my zostaliśmy rzekomo kierownikami nocnej zmiany… to było po prostu złe. Laura oczywiście nie siedziała z boku, bojkotowała naszą pracę i nastawiała przeciw nam wszystkich pracujących w laboratorium. Atmosfera była gęsta…
Następne kilka dni to wielkie zamieszanie i zmiany decyzji. Floris stwierdza jednak, że nie może być 3 kierowników, więc kierownikiem jest Spotty, a my mamy jej pomagać. Laura wprowadza tyle zamieszania ile tylko może i zdecydowanie nie siedzi w kącie laboratorium. Inni ludzie z nocnej zmiany są bardzo negatywnie nastawieni, głównie dzięki Laurze… Menadżerowie i Floris przychodzili na nocną zmianę, wprowadzając jeszcze więcej zamieszania jakimiś spotkaniami, które nie mają sensu ani celu, za to podjudzają spory. Ogólnie kolorowo nie było. Spotty nie miała pojęcia co właściwie leży w jej obowiązkach. Nie przeszła żadnego treningu, nie dostała żadnych instrukcji. Nie miała nawet żadnego numeru telefonu pod który mogłaby zadzwonić, ani np. kodu do alarmu, żeby zamknąć laboratorium. Całą wiedzę miała Laura, która w oczach prezesa i spółki miała wspierać Spotty…
Zatrzymajmy się na chwilę, bo chcę Wam opowiedzieć o ludziach z jakimi pracowaliśmy. Zwykle na nocnej zmianie jest 10-20 osób. Do pracy w laboratorium przyjmują praktycznie każdego. Na początku zgłosiło się mnóstwo młodych zagranicznych turstów na wizie work & travel tak jak ja. Laura jednak nie polubiła ich i nie zapraszała do pracy. Większość z pracowników stanowili więc Maorysi, głównie kobiety w wieku 25-50 lat. Na twarzach wielu z nich widać było alkohol i papierosy. Często pochodzą z patologicznych rodzin, uciekły od mężów, albo znoszą molestowanie w domu. Narkotyki są na porządku dziennym, tak samo jak policja i wyroki. Nie byli to ludzie, którzy cieszyliby się ze zmian i zamiany ich koleżanki na Spotty i dwoje Polaków.
No właśnie, Spotty. Jest to niesamowita maoryska ok. 45-letnia. Ma mnóstwo energii i świetne poczucie humoru. Jest taką fajną ciotką, chodzi w dresach, mieszka w samochodzie – vanie, słucha rocka i pije whiskey ;). Jednocześnie jest wykształconą maoryską skończyła dwa kierunki studiów, prowadziła własny sklep ze sprzętem do nurkowania (jest też instruktorem), miała w przeszłości dobre stanowiska pracy. Jest bardzo inteligentną kobietą ze świetnymi zdolnościami interpersonalnymi i charyzmą. Ma 3 dorosłe córki. Co ona robiła w takiej pracy? Otóż Spotty ma za sobą pewną historię. Jej poprzedni pracodawca próbował ją molestować seksualnie. W ramach zemsty postanowiła go okraść. Małe na początku sumy zmieniły się w dosyć pokaźne. I tak Spotty trafiła za kratki na 2.5 roku. W wiezieniu jednak, jak sama mówi zmieniła się bardzo, miała czas na przemyślenie wszystkiego. Mogła wyjść za dobre sprawowanie dużo wcześniej, ale postanowiła odsiedzieć cały wyrok. Ciężko w to trochę uwierzyć, bo Spotty pozwala, żeby komar ją gryzł bo nie chce skrzywdzić żadnego zwierzęcia. W każdym człowieku widzi pozytywne rzeczy, a wszyscy z problemami przychodzą do niej po poradę. Spotty wylądowała w laboratorium, gdyż ciężko znaleźć pracę po wyjściu z więzienia… zwłaszcza gdy się okradło poprzedniego szefa 😉
Wróćmy do opowieści. Dwa tygodnie. Tyle czasu zajęło nam, żeby stworzyć w miarę pozytywną atmosferę w pracy, żeby Maorysi przestali być negatywni w stosunku do nas i żebyśmy zaczęli budować neutralną, a potem pozytywną relację. Jednak udało się! I przeistoczyliśmy się we wspaniały zgrany zespół, który zaczyna nocną zmianę od wspólnej rozgrzewki z masowaniem karków, rozdzielenia zadań i puszczenia energicznej playlisty na wielkim głośniku. Zespołem, który nie włóczy się i nie zastanawia co tu robić, ale podzielonym na zespoły i każdy wie co do niego należy (tu głównie Ewa pracowała nad procedurami, standardami i harmonogramami). Zespołem, który ma grafik i każdy wie, w które dni pracuje. Zespołem, który żartuje, wygłupia się i tańczy przez całą noc. Zespołem, gdzie, polski chłopak może podejść do 50-letniej maoryski i rozsmarować jej pianę z płynu do mycia naczyń na twarzy mowiąc, że miała coś na policzku, po czym ona goni go okładając mokrą ścierką przez pół laboratorium. Zespołem, gdzie maoryski patrzą na moje sprzątanie i sugerują, żebym lepiej zajął się parzeniem kawy na przerwę. Zespołem, gdzie ludzie celują do siebie ze skanerów kodów kreskowych wydając przy tym odgłosy strzelaniny. Zespołem, gdzie wszyscy co drugą niedzielę przynoszą swoje ulubione danie do pracy i odbywa się wspólna kolacja rozpoczynana modlitwą po maorysku. W takim klimacie przepracowaliśmy resztę sezonu (półtorej miesiąca, może dwa). Po pracy (nad ranem) Spotty często wpadała do mnie i Ewy na werandę na kilka piw i sporo żartów.
A Laura? Laura dalej narzekała i obgadywała wszystkich (głównie nas) ile tylko mogła. Ale im dłużej narzekała tym bardziej ludzie się od niej odwracali, mieli już tego dość. Poza jakimiś sporadycznymi wyskokami nie robiła nam za dużo problemów. Mieliśmy za to też trochę walki z menadżerami firmy. Pod koniec sezonu zorienowali się, że laboratorium kosztuje ich więcej niż się spodziewali, zaczęło się więc szukanie winnych, wydatków, cięcie kosztów i przyczepianie do wszystkiego co tylko możliwe. Ale Spotty dzielnie dawała radę i raczej nie przekładało się to na nasz zespół.
Tak minęły w sumie 3 miesiące (z hakiem) pracy w laboratorium. Oj działo się sporo. Dużo nauczyłem się w kwestiach interpersonalnych i relacji z ludźmi. Sezon kiwi się skończył, laboratorium zostało zamknięte do kolejnego sezonu, a my zwieńczyliśmy wszystko wielką imprezą naszego zespołu. Nie zwiedziłem praktycznie nic w tym czasie, pracowałem ostro w nocy, spałem w dzień. Sezon zakończył się, ale to nie był koniec moich przygód z tą firmą. Nie opowiedziałem Wam też wszystkiego co działo się w ciągu tych 3 miesięcy. Nic nie dowiedzieliście się o Nowej Zelandii. Wszystko będzie w kolejnych postach.