Wpis będzie o rewelacyjnej przygodzie jakiej doświadczyłem. Będzie również o sile natury i słabości człowieka. Będzie też o tym, że nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli.
Po przyjeździe z Blue Mountains, a przed zwiedzaniem Sydney udałem się nad zatokę Careel Bay – 30km na północ od miasta. Tam byłem umówiony z Ianem. Ian jest 20-letnim Australijczykiem. Od 16-roku życia pływa na jachtach po oceanie wokół Australii. Generalnie kupuje stare zrujnowane jachty, remontuje je i sprzedaje po dużo wyższej cenie. Niedawno właśnie nabył piękną 15-metrową żaglówkę z 1984r, która miała być właściwie zezłomowana. Z tą żaglówką wiążę większe nadzieje – chce nią opłynąć świat dookoła. Na razie jednak szukał załogi, która pomoże mu ją trochę naprawić i przetransportować z Sydney do Brisbane – 1000km na północ. Tam miał zakotwiczyć na dłuższy czas i zrobić łódkę na bóstwo :).
Brisbane było zupełnie w przeciwnym kierunku niż zmierzałem, ale przecież raz się żyje! Do tego żeglowanie po oceanach zdecydowanie jest na mojej liście rzeczy do zrobienia ;). Tak więc dokonaliśmy swego rodzaju porozumienia. Ja mu pomogę trochę z elektryką na łódce, a za to będę miał możliwość przeżycia morskiej przygody. Dwa dni później zameldowałem się więc na pokładzie!
Nie, nie jechałem taką taksówką :D. Ale generalnie większość łódek stoi na kotwicach lub na bojach cumowniczych. Załoga na ląd dostaje się więc małymi pontonami z silnikiem (jak my) albo taką o to taksóweczką 😉
Gdy opisuję, że zaciągnąłem się na żaglówkę, to w głowie pojawiają się obrazy pięknego jachtu, lśniącego w słońcu. Nie tym razem. Finesse of Tasmania – bo tak się nazywała łódka nie należała do piękności. Była „troszkę” zaniedbana ;p, ale dalej utrzymywała się na wodzie :]
Ale wiedziałem na co się piszę. Zakasałem więc rękawy i zabraliśmy się z Ianem do pracy. W ciągu najbliższych dni dołączyło do nas dwóch francuzów ogarniających mechanikę – silnik, młoda szwedka i amerykanin – z zawodu bankier 😉
Pracy było sporo. Chłopaki remontowali silnik i naprawiali różne mechaniczne uszkodzenia, szwedka i amerykanin zajmowali się sprzątaniem. Ja z kolei zmuszałem do działania różne światła nawigacyjne, systemy pokładowe i panele solarne. Nie jestem elektrykiem, mam tylko podstawową wiedzę w stylu nie stykaj plusa z minusem :D, tym bardziej jestem z siebie dumny bo wszystko zaczęło działać ;}
Gdy pisałem różnym osobom, że naprawiam łajbę często dziwiono się, że za darmo i słyszałem, że nieźle Ian to sobie wykombinował. Ja na to z kolei patrzę w zupełnie inny sposób. Po pierwsze nie jest to za darmo, bo w zamian będę płynął po oceanie, co jest atrakcją wartą mnóstwa pieniędzy. Po drugie sama naprawa rzeczy sprawiała mi frajdę i mnóstwo się w tym czasie nauczyłem! Po trzecie mieliśmy tam całkiem dobry zespół i fajną zabawę 😉
Ostatnia rzecz przed wypłynięciem to zakupy. Załoga musi się odżywiać. Mieliśmy na pokładzie kuchenkę gazową i grilla gazowego. Gotowaliśmy na zmianę i w zasadzie to było jedzenie na całkiem wysokim poziomie 😉
Czekaliśmy właściwie na pogodę. Aż wreszcie 3 dni po tym jak się zakotwiczyłem na łódce wiatry nam zaczęły sprzyjać i 9.01 późnym wieczorem ruszyliśmy na ocean! Wszyscy pełni entuzjazmu we wspaniałych nastrojach przez następne…. pół godziny… potem przyszła choroba morska 😀
Wiał wspaniały wiatr na żeglowanie, łódka gnała do przodu. Fale do dwóch metrów dla takiej łódki to jak spacer po parku. Gorzej było z nami :D. O ile jeszcze na pokładzie byłem w stanie trwać jako tako, patrząc na fale (co było utrudnione bo noc), to pod pokładem byłem w stanie wytrzymać maksymalnie minutę. A ja i tak się dobrze trzymałem. Połowa załogi spędziła noc na rzyganiu. Druga połowa na próbie nie dołączenia do pierwszej.
Choroba morska to jak kac tylko sto razy mocniejszy. Jeśli ktoś ma chorobę lokomocyjną to jest to mała dawka choroby morskiej. Najgorsze jest to, że łódki się nie zatrzyma na parkingu. Trzeba to po prostu przetrzymać.
Trzymałem wartę z Ianem całą noc, bo reszta załogi nie była w stanie, dzięki czemu w sumie sporo się nauczyłem. Żeglowałem wcześniej na jeziorach w Polsce, mam patent żeglarski, ale ocean to zupełnie coś innego. To jakby porównać zabawę w piaskownicy do marszu przez pustynię :p.
Następnego dnia nie było lepiej. Wszyscy dalej czuliśmy się jakby ktoś wsadził nas do pralki, nastawił na wirowanie i zdecydowanie nie zaznaczył opcji „delikatne pranie”. Nikt nie był w stanie zejść pod pokład, żeby zagotować wodę na herbatę. Nic również nie jedliśmy przez cały dzień. Kilku śmiałków próbowało, ale jedzenie nie utrzymało się zbyt długo w organizmach 😉
Po 20 godzinach pływania prognoza zapowiadała brak wiatru, a załoga była wykończona więc skierowaliśmy się do malowniczej zatoki Nelson Bay – 200km na północ od Sydney z myślą, aby poczekać na lepsze wiatry i trochę ochłonąć. No i zjeść coś i zrobić kupę (siedzenie na toalecie pod pokładem w czasie rejsu oznaczałoby robienie kupy i rzyganie jednocześnie :P). Poważnie.. takie to były realia. Choroba morska podobno trwa około 3 dni, potem organizm się przyzwyczaja.
Nie mamy zbyt wiele zdjęć z tej części podróży. Nikt nie był w stanie zbytnio bawić się w fotografa. Poniżej nieliczne perełki:
Wychodziło na to, że w zatoce spędzimy dobre kilka dni. Pogoda miała nam przez jakiś czas nie sprzyjać. Spędziliśmy więc trzy kolejne dni na drobnych naprawach, zwiedzaniu zatoki, małych imprezach, relaksie i głupotach ;). Mieliśmy również ponton z silnikiem za pomocą którego robiliśmy wyprawy na ląd.
Wiatr nie chciał zacząć wiać w dobrą stronę i niestety Francuzi musieli wracać do Sydney do swoich obowiązków. Również Amerykanin nas opuścił, niestety nie wpasował się w klimat ekipy, a też choroba morska dała mu najbardziej we znaki.
Zostałem więc z Ianem i Tove – Szwedką. I niestety dzień później urwał się sztag. Sztag to stalowa lina łącząca szczyt masztu z dziobem statku. Jej zadanie to utrzymanie masztu w pionie. Podobne liny trzymają maszt od strony rufy (achtersztag) i burt (wanty). Jeśli coś takiego zdarzy się na oceanie, przy silnym wietrze i pełnych żaglach istnieje szansa na powalenie masztu… niesamowicie niebezpieczna awaria. Nam to się zdarzyło w spokojnej zatoce przy rozwijaniu żagla, więc nic nam nie groziło. Łajba jednak została uziemiona na dobre. Naprawa to ok 3000zł (za części) i czas dostawy min dwa tygodnie. Oznaczało to, że nie dopłyniemy do Brisbane :(.
Cóż było robić, spędziliśmy kolejne kilka dni na pływaniu w morzu, relaksie, piciu wina, gotowaniu, praniu, wycieczkach na brzeg, czyli aktywnym nic-nie-robieniu 🙂
Obserwowaliśmy też widowiskowe zachody słońca
Pływaliśmy też malutką żaglóweczką, którą woziliśmy ze sobą. To dopiero jest super zabawa 😀 przy mocniejszym wietrze najmniejszy błąd w sterowaniu powoduje wywrotkę. Mieliśmy spory ubaw 😀 Łódeczkę możecie zobaczyć na pokładzie dużego jachtu na poniższych zdjęciach. Mijaliśmy też w zatoce zawody podobnych łódeczek. Nasza ciągle była dwa razy mniejsza od tamtych 😉
Po kilku dniach przyjechali w odwiedziny rodzice Iana. Spędzili na łódce jedną noc, a następnego dnia wszyscy pojechaliśmy razem z powrotem do Sydney. Nie było sensu zostawać dłużej. Oczekiwanie na nowy sztag to minimum 2 tygodnie. Dodatkowo okazało się, że nawet gdyby łódka się nie zepsuła to i tak byśmy nie popłynęli, bo tajfun grasował w okolicach Australii i przyniósł wiatr do 80km/h i fale do 5 metrów… Łódka może by wytrzymała, ale my raczej bez szans 😀
Na jachcie spędziłem w sumie 14 dni, z czego na oceanie pływałem… jeden :D. Jednak zupełnie nie żałuję tego czasu. Nauczyłem się mnóstwo rzeczy w zakresie żeglarstwa. Również podszkoliłem się w elektronice. Dodatkowo spędziłem super czas i niesamowite przygody. Na pewno jest to jedna z moich lepszych przygód w czasie całej podróży.