O tym, że wypadki chodzą po ludziach

Zanim opowiem Wam o moich przygodach chcę wspomnieć o czymś innym. Nie wiem czy pamiętacie, ale kilka miesięcy temu reklamowałem swój plecak firmy Gregory, gdyż zepsuł się w nim pas biodrowy i.. dostałem zupełnie nowy plecak za darmo. Otóż po kilku miesiącach podróży ten nowy plecak również zaczął się psuć. Puszczały szwy na ramieniu. Podróż ze mną jest nie lada wyzwaniem dla jakiegokolwiek sprzętu ;). Napisałem więc po raz kolejny do firmy Gregory. I co się okazało? Przysłano mi znowu nowy plecak. Tym razem trochę inny (ma mniej kieszeni 🙁 ), gdyż stary wyszedł już z produkcji. Z jednej strony niesamowita praktyka tej firmy, z drugiej te plecaki dosyć często się psują. Choć nie ukrywam, że ze mną nie jest im lekko ;). Nie jest to reklama i nikt mi za to nie płaci 😀 pomyślałem że fajnie się pochwalić że mam nowy plecak za darmo 😀

DSC01281

DSC01577

Ale do tematu. Wróciłem do Sydney z Ianem i jego rodzicami. Udałem się na plażę Bondi, oddaloną od centrum Sydney o jakieś 10 km. Jedna z najbardziej popularnych plaż w Sydney, do tego sobota sprawiły, że ciężko było zobaczyć piasek między ludźmi 😛

DSC01581

DSC01588

Na Bondi zaczyna się bardzo malownicza, 5km ścieżka wzdłuż wybrzeża. Po drodze mija się różne plaże oraz piękne widoki na klify i ocean. Ogólnie bardzo malowniczy szlak idealny na spacer po dwóch tygodniach na łódce 😉

DSC01609

DSC01619

DSC01600

DSC01624

DSC01649

DSC01643

Droga prowadziła również przez…cmentarz… Nie wiem czy zmarłym robi różnicę, gdzie są pochowani, ale na pewno przyjemniej się żywym ich odwiedza 😉

DSC01638

Dotarłem wreszcie do ostatniej plaży Coogee Beach, gdzie postanowiłem rozbić namiot na pobliskim wzgórku. Rano miałem w planach ruszać dalej. Odezwała się do mnie znajoma znajomej – Miśka z propozycją wspólnego podróżowania. Następnego dnia mieliśmy się więc spotkać i razem ruszyć na południe. W najbliższym planie była plaża z najbardziej białym piaskiem na świecie (rekord Guinessa) oraz zdobycie najwyższego szczytu w Australii – Góry Kościuszki.

Lecz tego wieczoru plany się zmieniły. Siedziałem na trawie i rozmawiałem z lokalnymi chłopakami. Teren był mocno pochyły a na nim trawa już trochę mokra od rosy. Wstałem z trawy i gdy podnosiłem plecak noga jakoś dziwnie ujechała i… skręciłem kolano.

Miałem kilka lat temu rekonstrukcję wiązadeł. Mimo operacji regularnie zdarza mi się skręcić kolano. Zazwyczaj delikatnie, że trochę pobolewa, jakaś lekka, ledwie widoczna opuchlizna, ogólnie da się żyć. Przed operacją bywało gorzej. Kiedyś wracałem z mocno skręconym kolanem dwa dni z Ukrainy na stopa. Generalnie uważam, że mam wysoką tolerancję na ból. Tym razem było jednak inaczej. Nie byłem w stanie zrobić kroku. Nie byłem w stanie postawić ciężaru na mojej nodze. Ponieważ było już późno w nocy po prostu położyłem się spać tam gdzie byłem. Liczyłem że ból przejdzie rano. Nie przeszedł. Dalej nie byłem w stanie zrobić ani jednego kroku. Pierwszy raz w życiu byłem zmuszony zadzwonić po karetkę.

Karetce się nie spieszyło, przyjechała po półtorej godziny. Ale nie byłem umierający, spokojnie leżałem na trawie, więc nie miało to znaczenia. W karetce przyjechały dwie niesamowicie sympatyczne kobiety. Przez całą drogę stroiliśmy sobie żarty, i było super wesoło 😀

DSC01655

W szpitalu oczywiście Rentgen i badanie. Trochę się obawiałem, bo noga nigdy tak się nie zachowywała. Nie było praktycznie wcale opuchlizny, ani krwi w kolanie, a jednocześnie nie byłem w stanie dalej postawić stopy na ziemi.

No i cóż. Diagnoza była brutalna. Okazało się, że skręciłem kolano całkiem skutecznie. Najprawdopodobniej zerwałem więzadło. Dodatkowo rozdarłem łękotkę co jest bardzo bolesne. Lekarz wróżył mi 3 tygodnie o kulach i sporym bólu. Dostałem nawet receptę imienną na bardzo silne, uzależniające środki przeciwbólowe.

Dostałem dwie kule, zapłaciłem za tą rozrywkę 800zł  (wierzę, że ubezpieczenie mi zwróci!) i zostałem wypisany ze szpitala. Dwie kule i 16kg plecak to nie jest rewelacyjne połączenie, ale co robić. Dowłóczyłem się 300 metrów do przystanku autobusowego (nie było łatwo) i dotarłem autobusem do plaży. a właściwie do zielonego parku przed plażą. I tam spędziłem resztę dnia. Mogłem pomyśleć o jakimś hostelu, ale w zasadzie na plaży miałem wszystko co potrzeba. Restauracja, toalety i prysznic były w zasięgu 50 metrów. była również fajna altanka w której spokojnie przespałem noc. A hostel oznaczał przemieszczanie się. Nie byłem na to gotów.

DSC01664

DSC01656

Oczywiście wszystkie plany legły w gruzach. Góra Kościuszki musi na mnie zaczekać. No ale tak wyglądała nowa rzeczywistość i trzeba było się do niej zaadoptować. Noga zdecydowanie musiała odpocząć, zresztą samo poruszanie się, nawet o kulach było wyzwaniem. Nie bardzo chciałem zostawać jednak w Sydney, nie bardzo miałem tam też gdzie się zatrzymać. Miałem za to znajomego w Melbourne – Roba z Anglii. Oboje byliśmy menadżerami hosteli w Kuala Lumpur w tym samym czasie.  On i jego współlokatorzy zgodzili się mnie przygarnąć na jakiś czas, aż poczuję się lepiej. Melbourne jest jednak 800km od Sydney.  Bilety autobusowe kosztowały 300zł! Tyle co samolot. Udało mi się jednak znaleźć dwóch gości – turystów, którzy następnego dnia jechali właśnie z Sydney do Melbourne. Miśka również się dołączyła i w ten sposób ruszyliśmy 22.01 i następnego dnia wieczorem dotarłem do Melbourne (płacąc 60zł za paliwo).

I tutaj właśnie odpoczywam leżąc na sofie, pisząc bloga i czytając książkę. U Roba zostanę przez w sumie około tydzień. Potem będzie trzeba ruszać dalej.

DSC01665

Co do samej nogi to nie jest tak źle jak straszyli lekarze. Pierwsze półtorej dnia było masakryczne. Potem jednak ból zelżał… i z dnia na dzień jest coraz lepiej. Obecnie, po 6 dniach od zdarzenia jestem w stanie swobodnie przemieszczać się po mieszkaniu bez kul, choć ciągle lekko kulejąc i czując się niepewnie. Liczę, że przez kolejne dni noga na tyle wydobrzeje, że będę w stanie się spokojnie przemieszczać po mieście i ruszyć w dalszą drogę asekurując się kulami. Autostop powinien działać rewelacyjnie :D.

Kiedyś po powrocie do polski będzie mnie jednak czekać rezonans magnetyczny i zapewne operacja, ale nie jest to sprawa pilna, bez więzadła da się żyć ;). Zresztą przy naszych kolejkach mógłbym zapisać się już dziś ;]

Przetrwałem fale na oceanie, pracę w ogrodzie przy 40 stopniach. Przeżyłem wspinaczkę po ruinach chińskiego muru, nic mi się nie stało na motocyklu w Wietnamie ani na rowerze w Filipinach. Nie dorwało mnie żadne mordercze zwierze w Australii ani azjatyckich dżunglach. Pokonała mnie za to… trawa 😀

Choć napotkanym dziewczynom opowiadałem, że ratowałem małe dzieci przed krokodylem.. na chwilę uwierzyły 😀

DSC01670

3 Comment

  1. Adam says: Odpowiedz

    Mam nadzieję że już biegasz z plecakiem 🙂 Pozdro od hosta z Hanoi

    1. Grzegorz Burda says: Odpowiedz

      Cześć!

      Noga ma się już całkiem dobrze, także luz 🙂

      Dalej w Hanoi?

  2. Adam says: Odpowiedz

    niestety od ponad pół roku już w Polsce… 😉 ale miło że inni wciąż w drodze! BTW: fajnie się czyta Twojego bloga, pisz częściej

Dodaj komentarz