Powrót do Bangkoku poszedł gładko, choć kierowca zawiózł nas na drugi koniec miasta, z którego łatwo się wydostać nie było. Mieliśmy chwilę wątpliwości czy zdążymy odebrać wizę (a był piątek, więc jak nie dziś to po weekendzie) ale wszystko ładnie się zgrało. Odebraliśmy wizę, spędziliśmy wieczór na szwędaniu, noc w hostelu i następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Chcieliśmy zobaczyć pływający market w Amphawa, miasteczku oddalonym 50 km od Bangkoku. Zdecydowaliśmy się tam pojechać autobusem, bo znalezienie odpowiedniej wylotówki w stolicy i dostanie się na nią to nie lada wyczyn. Okazało się, że z autobusem nie jest lepiej i zanim dotarliśmy na właściwy dworzec zjeździliśmy pół miasta :).
Do Amphawa dotarliśmy po zmroku i po szybkiej kolacji udaliśmy się nad kanał, gdzie tętniło życie. Po obu brzegach mnóstwo straganów z pamiątkami i jedzeniem. Po kanale kursują łódki, głównie przewożąc turystów. W wodzie pięknie odbijają się światła, a z różnych knajpek dochodzi muzyka. Miejsce bardzo turystyczne, ale mające swój urok i sprawiające, że chce się spacerować. Bardzo nas urzekło taką wakacyjną sielanką!
Noc spędziliśmy w namiocie gdzieś między palmami, a rano znów ruszyliśmy na market. Widok nas troszkę rozczarował. Gdzieś uciekł urok i klimat nocy. Ale tak chyba jest z każdym miejscem :). Po jakimś czasie jednak i ten dzienny widok zaczął do nas przemawiać. Pojawiły się łódki, z których ludzie sprzedawali owoce, kawę, a nawet przygotowywane jedzenie. Spacerowaliśmy po odnogach kanału, gdzie nie było już straganów z pamiątkami, były za to zwykłe domy z mini tarasikami nad samą wodą. Mogłem sobie wyobrazić siebie jak wstaję rano, piję kawę nad wodą, a potem łódką płynę do pracy. Mimo, iż obecnie jest to miejsce stricte zrobione pod turystów to widzieliśmy oczyma wyobraźni jak w przeszłości wrzało tu normalne, codzienne życie.
Popołudniu pożegnaliśmy Amphawa i ruszyliśmy stopem na północ do starej stolicy Sukhothai posiadającej kompleks ruin starego miasta i świątyń buddyjskich. Droga autostopem zajęła nam jedno popołudnie i jedno przedpołudnie. Kierowcy łapali się szybko i byli bardzo gościnni. Dostaliśmy wodę, przekąski, kokosa do wypicia, a na końcu pełny obiad. W ten sposób w dobrych humorach dotarliśmy do celu.
Miasteczko samo w sobie nie posiada nic szczególnego poza naturalnością. Czuć, że to takie autentyczne miasteczko tajskie. Na ulicach pełno jedzenia, wokół sklepy ze wszystkim. Znowu leniwie spacerowaliśmy cały wieczór zostawiając sobie zabytki na następny dzień. Wieczorem znaleźliśmy otwarty prysznic przy zamkniętym gesthousie i zmyliśmy z siebie kurz podróży. Dołączyliśmy również do zajęć z aerobiku w pobliskim parku (ten sam zwyczaj co w Chinach i Wietnamie). Noc spędziliśmy w namiocie a następnego dnia po śniadanku małym busikiem pojechaliśmy do kompleksu ruin.
Na miejscu wypożyczyliśmy rowery i to był nasz środek transportu na cały dzień. Cena za rower – 3.60zł, cena wjazdu rowerem na teren parku – 2,20zł. Sam bilet do kompleksu – 0zł z powodu śmierci króla. Tak więc dosyć kosztowna wycieczka ;). Kompleks składa się z kilkudziesięciu świątyń i budynków miejskich na obszarze 45 km². P owstał w XIII i XIV wieku, czyli w czasach największego rozkwitu tajskiej cywilizacji. Czasem była to po prostu kupa kamieni, ale znalazły się też wielkie i dobrze zachowane pomniki Buddy. Zabytki (wpisane na listę UNESCO) robiły wrażenie. Natomiast w połączeniu z jazdą na rowerze, piękną pogodą, palmami i stawami wokół tworzyły nisamowicie sielankowy i egzotyczny klimat. Tak więc pojeździliśmy na dwóch kółkach, a później poleżeliśmy na trawie czytając książkę i odpoczywając (nie wiadomo od czego :D).
Na teren ruin weszliśmy jeszcze raz po zachodzie słońcani oniemieliśmy z zachwytu! Ruiny były ślicznie oświetlone w różnych kolorach, na budowlach i wokół poukładne były dziesiątki małych świeczek, a na drzewach i na jeziorkach lampiony. Klimatu dodawała spokojna delikatna muzyka instrumentalna płynąca z głośników. Niesamowita, magiczna atmosfera wprawiająca w nastrój spokoju i mistycyzmu. Trudno to w ogóle opisać!
Noc oczywiście w namiocie, a z rana ruszylimy dalej do Chiang Mai.