Do centrum!

Ruszyłem więc z Darwin 22 grudnia z ambitnym planem, aby zwiedzić środek Australii – zobaczyć miasteczko Alice Springs, Uluru – obok opery w Sydney najsłynniejszy symbol Australii oraz Kings Canyon – sporych rozmiarów kanion, a następnie na sylwestra dotrzeć do Sydney. Popełniłem jednak jeden zasadniczy błąd. Patrząc na mapę Australia jest wyspą, a wyspy nie są duże. Do tego niewiele miast i rzadka siatka dróg pomaga w niedoszacowaniu australijskich odległości i w ten sposób Uluru, które wydawało mi się odległe od Alice Springs o 50km okazało się być odległe o 500km. Musiałem więc zrezygnować z kanionu i skupić się jedynie na Uluru, gdyż sylwester W Sydney był moim priorytetem.

Ale do rzeczy. Zacząłem swoją podróż dosyć mozolnie, aczkolwiek ciekawie. Pierwszy kierowca okazał się żołnierzem, który kierował się do swojej bazy oddalonej 30km od Darwin. Jednak po drodze jechał oddać krew. Tak więc pierwsze kilometry zajęły mi dwie godziny. Nie ma jednak tego złego, bo dostałem od niego racje żywnościowe wojska australijskiego, czyli ok 2kg paczkę z jedzeniem, a w tym zupa, spaghetti, ziemniaki z sosem wołowym, mnóstwo słodkich przekąsek, kawa, herbata, napoje energetyczne w proszku, owoce w syropie itp. Wszystko to jest przygotowane dla żołnierza w boju, zdatne do jedzenia na ciepło i zimno, wystarczy tylko zalać wodą. Było więc to dokładnie to czego potrzebuje autostopowicz jadąc w nieznane 😀

DSC08337

DSC08326

Kolejny stop również był interesujący. Zatrzymał się wesoły starszy człowiek, w rozklekotanym starym busie. Zaoferował, że po drodze możemy się zatrzymać przy ładnej rzece (bez krokodylów) i odświeżyć (było upalnie, a w samochodzie brak klimy). Tak też zrobiliśmy. Mój kierowca rozebrał się ku mojemu zaskoczeniu do naga i wskoczył do rzeki bez żadnego oporu czy skrupułów. Nie należę do osób wstydliwych więc poszedłem w jego ślady :P. W rzece powiedział mi, że jest gejem i wraz ze swym partnerem prowadzą dom dla nudystów, gdzie zapraszają wolontariuszy, którzy chcą im trochę pomóc w utrzymaniu domu i ogrodu i jednocześnie chodzić całymi dniami bez ubrań. Bardzo sympatyczny człowiek, choć potem wysyłał mi swoje nagie zdjęcia na facebook’u zapraszając do swojego domu nudystów :D. Ale nie było to w złej wierze. Okazywałem po prostu zainteresowanie takim życiem nudysty, więc próbował mnie namówić do spróbowania 😉

DSC08343

Żeby nie było, na poniższym zdjęciu mamy na sobie spodenki :D. To nie jest tak jak myślicie! Proszę trzymać swoją wyobraźnię na wodzy 😀

DSC08353

I tak właśnie z kilkoma jeszcze mniej ciekawymi kierowcami posuwałem się w kierunku centrum Australii. Odległości były wielkie.

DSC08333

Droga głównie wiodła przez busz. I choć nie było widać nic poza drzewami i krzewami (z każdym kilometrem coraz mniejszymi), to gdzieś tam w tym pustkowiu znajdowały się wielkie farmy bydła oraz społeczności aborygeńskie. Na drodze z Darwin do Alice Springs  – 1500km można znaleźć może z 5 pełnoprawnych miasteczek. Poza tym co kilkadziesiąt (bliżej stu) kilometrów były po prostu małe oazy  – stacja benzynowa ze sklepem, czasem restauracyjka i kilka domów. Czasem po prostu miejsca parkingowe z toaletą i bieżącą wodą.

DSC08394

DSC08487

DSC08377

DSC08450

DSC08455

Czasem miałem okazję zaobserwować ciekawą naturę, która ciągle mnie fascynuje, zupełnie inna niż spotkałem w innych częściach świata.

DSC08431

DSC08422

DSC08432

Droga stawała się coraz bardziej surowa. Drzewa coraz mniejsze, aż w końcu zanikły zupełnie. Coraz mniej ludzi, samochody mijały mnie z częstotliwością jeden na 10 minut.

DSC08488

DSC08520

DSC08527

DSC08528

DSC08533

Ponieważ autostop okazał się mniej efektywny niż się spodziewałem z powodu pustki na drodze, nie zatrzymywałem się w Alice Springs lecz pomknąłem prosto pod Uluru. Był już 24.12. Wigilia. Ostatni kierowca to sympatyczna kobieta z USA z 10-letnim synem. Dwa dni później miała wracać w stronę cywilizacji, więc umówiliśmy się, że mnie podrzuci do głównej drogi (300km).

DSC08374

DSC08619

DSC08624

DSC08646

Jak widać krajobraz nie zachęca do życia w tych rejonach. Temperatura również. Zdjęcie licznika zrobione o 11 rano. Zniknęła wilgotność dlatego temperatura była chyba jednak trochę bardziej znośna niż w Darwin. Choć słońce przypiekało niesamowicie, to człowiek nie pocił się stojąc w miejscu. Za to wiatr stał się czymś niechcianym. Zamiast ochładzać wiał rozpalonym powietrzem, które dosłownie parzyło.

DSC08677

Zachody słońca były jeszcze bardziej spektakularne. Zaczynały się ostrą pomarańczą, aby później zmienić się w delikatny róż.

DSC08558

DSC08565

Im bliżej środka byłem, tym więcej pojawiało się aborygenów a mniej lokalnych ludzi. W jednym czy dwóch małych miasteczkach właściwie ciężko było spotkać białego człowieka. Jednocześnie sporo tych aborygenów w dalszym ciągu zajmowało się pilnowaniem drzew z butelką w ręce ;). Nie czułem się tam najbezpieczniej, zwłaszcza, gdy wypadało spędzić noc w pobliżu. Jednak głównie byli oni zajęci sami sobą, rozstrzyganiem kto kogo zdradził, kto ukradł papierosy itp. i nie przejmowali się moją obecnością.

DSC08421

Miałem również okazję jechać z aborygenami na stopa i rozmawiać z nimi o ich sytuacji. I tak jak już pisałem wcześniej, sporo białych ludzi uważa aborygenów za nierobów, pijących całymi dniami i ciągnących pieniądze z socjału. Państwo buduje im domy, państwo, daje zasiłki itd. Ci opisywani aborygeni z kolei mówią, że ta cała ziemia należy do nich, od zawsze była ich i im się należy… po czym następuje niecenzuralny opis białych ludzi ;). Z drugiej strony „inni” aborygeni, którzy bardziej lub mniej się zasymilowali mówią, że są dyskryminowani, że na tej samej pozycji zarabiają mniej niż biali, że bardzo trudno aborygenowi dostać awans lub wyższe stanowisko, że w parlamencie Australii jest tylko jeden aborygen. Również mnóstwo białych osób uważa, że ten rodzaj rasizmu istnieje i coś z tym trzeba zrobić. Ciekawym przykładem jest Narodowy Dzień Australii obchodzony 26 stycznia na pamiątkę przybycia pierwszej floty brytyjskiej do Australii. Czyli świętowany jest moment, w którym biali ludzie najechali i zaczęli podbijać tubylców. Nie trudno się domyślić co myślą o tym aborygeni.

Jeszcze kilka słów o historii. W Australii nigdy nie było jakichś wielkich wojen między Brytyjczykami, a aborygenami. Wszystko odbywało się po kawałku. Tubylcy byli brani jako niewolnicy, zabijani lub spychani na nieprzyjazne tereny. Dlatego też ciężko spotkać aborygenów w Sydney czy Melbourne, za to jest ich mnóstwo w centrum Australii, gdzie ziemie są nieprzychylne. Nawet jeśli nie dochodziło do fizycznych konfliktów, to biali ludzie sprowadzili ze sobą bydło i zwierzęta, zmieniając krajobraz, zabierając wodę i zmuszając dzikie zwierzęta do migracji, a co za tym idzie również aborygenów, którzy na te zwierzęta polowali. Wszystko to następowało powoli, stopniowo w ciągu ostatnich 250 lat! Sytuacja jest więc skomplikowana i potrzeba będzie sporo czasu, aby aborygeni w pełni stali się obywatelami Australii.

Wróćmy do Uluru. Czemu jest to takie symboliczne miejsce? Powodów jest kilka. Po pierwsze jest to piękna majestatyczna góra wyrastająca pośrodku wielkich równin, po drugie jest blisko centrum Australii co nadaje jej rodzaj magii, a po trzecie jest uważana za świętą górę aborygenów, co wzmacnia ten mistycyzm.

DSC08733

Uluru ma 300m wysokości i ok 8km obwodu. Górę można obejść dookoła, co też zrobiłem (10km szlak w 45 stopniach). Można również się na nią wspiąć, co roku jednak ginie kilka osób, gdyż podejście jest strome i śliskie. Na górę nie wszedłem, gdyż nie pomyślałem nawet, że jest to tak proste (wystarczy wstać rano i iść). Spodziewałem się zezwoleń, przewodnika itp. Ponadto, jest to święta góra aborygenów, więc w wielu miejscach są informacje z prośbą o niewchodzenie na górę i uszanowanie aborygeńskiej kultury. Z tego też powodu droga na górę ma być zamknięta od 2019 roku. Na poniższym zdjęciu możecie wypatrzyć małych wspinających się ludzików 😉

DSC08753

DSC08768

Góra prezentuje się bardzo widowiskowo, zwłaszcza z daleka. Z kolei obchodząc ją dookoła można zobaczyć wiele jaskiń, w których znajdują się malowidła zrobione przez aborygenów. Można też sporo dowiedzieć się o ich kulturze, sposobie w jaki polowali, roślinach jadalnych w okolicy itp.

DSC08836

DSC08843

DSC08874

DSC08814

DSC08812

DSC08768

DSC08796

DSC08897

DSC08793

DSC08803

DSC08965

DSC09003

Znalazłem też miejsce, gdzie Syzyf wtacza skałę na górę bez końca. Myślałem, że to chodzi o Olimp w Grecji, a tu się okazuje, że to Uluru. Ale aktualnie Syzyf zrobił sobie chyba przerwę.

DSC08885

Na mojej drodze miałem okazję poobserwować również kilku lokalnych mieszkańców:

DSC08825

DSC08949

DSC08952

DSC08858

DSC08912

18km od Uluru jest mała wioska, zbudowana pośrodku niczego stricte w celach turystycznych. Składa się z wielkiego hotelu, kilku mniejszych hoteli, kilku restauracji i supermarketu. Tam też zawiozła mnie kobieta z USA, o której wspominałem. Nie miałem za wiele do roboty, więc postanowiłem zobaczyć Uluru o świcie. Przeszedłem więc wspomniane 18km w nocy. Droga nie była wymagająca choć długawa. Ale za to widok gwiazd, właściwie pośrodku pustyni, gdzie nie ma żadnego innego oświetlenia był tego wart. Chyba nigdy nie widziałem tylu gwiazd na raz :). Następnie cały dzień spędziłem obchodząc górę dookoła. A było to Boże Narodzenie. Po zachodzie słońca wróciłem do wioski z myślą o jakiejś świątecznej kolacji. Zamówiłem burgera z mięsa kangura i piwo. Ledwie skończyłem i zastanawiałem się nad deserem, gdy okazało się, że jest 21:00 i zamykają lokal. Ach ta Australia… Tak więc święta tym razem przeszły praktycznie niezauważalnie.

Następnego dnia zjadłem dobre śniadanie i ruszyłem w dalszą drogę. Kierunek – sylwester w Sydney!

DSC08707

 

DSC09023

DSC09025

DSC09020

Dodaj komentarz