Bagan to antyczne miasto Mjanmaru, od IX do XI wieku stolica Królestwa Paganu, pierwszego państwa na tych terenach, zalążka Birmy. W tym czasie na terenie wokół miasta wybudowano 10 tys. świątyń, pagod i monastyrów z czego do dzisiejszego dnia przetrwało 2200.
Z pociągu wysiedliśmy koło 4 rano więc za stacją kolejową rozbiliśmy namiot, a kilka godzin później ruszyliśmy szukać ruin. Stacja kolejowa oddalona jest od antycznej stolicy o 9km więc dotarlimy tam trochę spacerując przez wioski, a trochę jadąc stopem. Na miejscu wypożyczyliśmy rowery i dwa dni jeździliśmy pośród ruin budynków. Niektóre imponujących rozmiarów, na inne można wejść, część zniszczona, a część w remoncie, który podobno przyprawia o palpitacje serca konserwatorów zabytków. Zobaczyliśmy zachód i wschód słońca, a noc spędziliśmy w namiocie pośród świątyń. Ruiny z bliska nie były dla mnie bardzo imponujące, większość wyglądała podobnie do siebie. Ale to co zapierało dech w piersiach to widok z góry. Na niektóre świątynie można wejść i wtedy rozpościera się piękna panorama terenu z łąkami i drzewami pomiędzy którymi wystają szczyty budynków. Dopiero z góry widać było jak wiele jest tych świątyń wokół. Można również wykupić poranny przelot balonem i obserwować wschód słońca z lotu ptaka. Widok musi być fascynujący, jednak cena 300 dolarów od osoby wykraczała daleeeeko poza nasz budżet.
Podobne ruiny widzieliśmy już w Sukhothai w Tajlandii, ale te są zdecydowanie większe i na rozleglejszym terenie. To co trochę psuło klimat w Baganie to sprzedawcy stojący w wejściu do każdej świątyni sprzedający pamiątki. Przy główniejszych ruinach był dosłownie jarmark nawet z watą cukrową.
Zobaczyliśmy za to coś co na zawsze utkwi nam w pamięci. Z altany przy jednej świątyni dochodziła muzyka. Podeszliśmy bliżej i zobaczyliśmy zespół mężczyzn grający na różnych instrumentach perkusyjnych i fletach. Przed nimi tańczyło kilka kobiet, a dalej siedziało ich ze czterdzieści. Ale nie był to zwykły taniec.
Kobiety były zwyczajnymi Birmankami, ładnie ubranymi (w końcu przyszły do kościoła;) ). Przedział wiekowy bardzo szeroki, od dwudziestolatek do babć w podeszłym wieku. Wszystkie zachowywały się normalnie, słuchały muzyki, rozmawiały, do czasu gdy któraś nie wstała, lub nie została wyciągnięta przez koleżanki, żeby tańczyć. Najpierw delikatnie pląsały się w rytm muzyki, a potem nagle coś się zmieniało. Zaczynały się zataczać, trząść, inne kobiety musiały je podtrzymywać, żeby się nie przewracały. Jak się przewróciły to turlały się po ziemi. Bledły, gałki odwracały się na drugą stronę, wyglądały jakby były bliskie ataku padaczki lub zawału serca. Po kilku muzycznych utworach klękały, kłaniały się w modlitwie i za kilka minut wracały do normalnego stanu.
Słyszeliśmy o tym z Pauliną, ale trochę w to nie wierzyliśmy. Był to rodzaj transu, hipnozy wywołany muzyką i unoszącym się zapachem. Trans, w który bardzo szybko zapadały kobiety zarówno młode jak i starsze, gdy tylko zaczynały tańczyć. Zapewne przynosi to jakieś niesamowite doznania, z zewnątrz dla niewtajemniczonych wygląda jednak przerażająco. Myślę, że jest to też rodzaj modlitwy, wszystko odbywał się przy buddyjskiej świątyni i miał charakter religijny.
Z Baganu pojechaliśmy stopem nad morze Andamańskie. Jazda znowu zajęła nam standardowo dwa dni. Aut jak na lekarstwo, czasem jedno na godzinę, a jakość drogi mizerna, asfalt wylany na szerokość jednego samochodu, pełen dziur i garbów. Co ciekawe, prawie każda droga jaką jechaliśmy w Birmie była w trakcie remontu. Ponieważ nie ma zbyt dużo maszyn, ludzie, a głównie kobiety układają kamienie na podkład sztuka po sztuce, a mężczyżni leją smołę wiaderkami.
Przejeżdżaliśmy przez wioski, gdzie białych się nie widuje. Na noc zatrzymaliśmy się właśnie w takiej wiosce. Gdy weszliśmy do lokalnego sklepu (w którym nic nie było) zebrało się wokół nas z 30 osób. Cała wioska stała w drzwiach i patrzyła co robimy. Również rano myjąc się w jakimś kranie czy łapiąc stopa co chwilę zatrzymywali się koło nas ludzie i poprostu patrzyli. I to nie jedna czy dwie osoby, a spore grupki nawet po kilkanaście osób.
To co już nas trochę męczy w Birmie to niestety właśnie ludzie. Ogólnie są niesamowicie sympatyczni, uśmiechnięci i życzliwi. Ale wystarczy iść 5 minut drogą z plecakiem a zatrzymają się 3 osoby na skuterach i 5 przechodniów z pytaniem skąd jesteśmy, gdzie idziemy, gdzie mamy hotel, czy chcemy taxi, i że dworzec jest w drugą stronę (mieli chyba jakiś obowiązkowy kurs, bo każdy wie jak zadać te pytania po angielsku 😉 ). Oni totalnie nie rozumieją, że nie chcemy ani taksówki, ani autobusu ani hotelu i nie chcą tego zrozumieć. I beda stali koło nas 5 minut i powtarzali pytania o taxi i hotel. My odpowiadamy, że dziękujemy, ale nie potrzebujemy pomocy, oni przetwarzają to kilkanaście sekund w głowie stojąc bez ruchu i zadają te same pytania od nowa. A każdy dosłownie każdy i wszędzie pyta nas o nazwę hotelu, w którym śpimy, nawet jedząc obiad w knajpce czy kupując wodę w sklepie.
Tak więc Mjanmar jest świetnym krajem do podróży z konkretnym budżetem. Ludzie z chęcią pomogą odnaleźć hotel czy złapać taksówkę. Natomiast biały idący drogą pieszo z plecakiem i nieszukający hotelu nie mieści im się w głowie.
Dodam jeszcze, że prawo w Birmie pozwala turystom mieszkać tylko i wyłącznie w hotelach, Birmańczyk nie może nas przyjąć w domu, nie możemy również spać w namiocie. Oficjalnie troszczą się o nasze bezpieczeństwo, ale nie oszukujmy się, chodzi o pieniądze. Wszystkie hotele są zarejestrowane w ministerstwie turystyki i ono też ustala bardzo wysokie ceny za pokój. Nieporównywalnie wysokie w stosunku do reszty usług czy produktów w kraju.
Koniec dygresji i dywagacji ;). Po dwóch dniach dotarliśmy do Chaunghty, kurorciku nad morzem na wysokości Yangonu. Mjanmar nie obfituje za bardzo w kurorty, właściwie na tym fragmencie wybrzeża są tylko dwa, jeden bardzo turystyczny, gdzie jeżdżą głównie obcokrajowcy – Ngwe Saung i drugi trochę brzydszy i biedniejszych dla Birmańczyków -właśnie Chaunghta.
Niestety plaża pełna śmieci, a posiadająca ogromny potencjał. Za plażą resorty i hotele, jest monastyr buddyjski na skale przy morzu oraz ładny drobny piasek i ciepła woda. Postanowiliśmy więc zostać tu dwa pełne dni, trzy noce. Rozbiliśmy namiot na plaży i oddaliśmy się świętowaniu mojego pół roku w podróży, czytaniu książek, pisaniu bloga, piciu kokosów i jedzeniu owoców morza.
W Birmie czujemy się bezpiecznie i zostawialiśmy na plaży cały namiot i plecaki codziennie, aby schować się w jakiś knajpkach na obiedzie i kawie przed największym upałem.
Pierwsza noc przeszła spokojnie, nikt nas nie budził, rano okazał się, że rozbiliśmy namiot niedaleko stoiska z kokosami, więc był miły kokosowy poranek. Drugiej nocy o 2 nad ranem zjawiła się policja. Zobaczyli, że turyści i kazali nam czekać. Poszliśmy z powrotem spać, a za godzinę przyjechał kolejny policjant, którego chyba obudzili specjalnie bo jako jedyny mówił po angielsku. Powiedział, że nie możemy tu spać i mamy iść do hotelu. Po krótkiej wymianie zdań pozwolono nam tu spędzić jedną noc. Dlatego na trzecią i ostatni noc przenieśliśmy się na drugi koniec plaży, który okazał się cichy, spokojny i do tego bez śmieci.
Co kraj to spotkanie z policjantem-finał zawsze szczęśliwy dla Ciebie!
Hahaha. Myślę, że to urok osobisty 😀