Po relaksie i kąpielach w morzu ruszyliśmy dalej. Chcieliśmy w ciągu jednego dnia dojechać do Yangonu – do niedawna stolicy Mjanmaru z nadzieją, że będzie choć trochę lepsza od Mandalaj :).
Po drodze jednak zatrzymaliśmy się w pewnej wiosce na małe poszuliwania. Gdy jechaliśmy kilka dni wcześniej nad morze wydawało nam się, że gdzieś przy drodze zobaczyliśmy małego słonia. Bardzo zapragnęliśmy go odnaleźć. Słoniątko rzeczywiście było! Zaraz przy szosie, na małym placu jakby w centrum wioski (składającej się z kilku chat).
Merry – bo tak ją nazwano ma dwa miesiące. Kłusownicy zabili jej matkę. Jest to ciągle dosyć duży problemMjanmaru. Skóra oraz kości słoni są przemycane do Chin i tam przerabiane na różne lekarstwa, nazwijmy to medycyny alternatywnej. Merry została odnaleziona w lesie w Boże Narodzenie, stąd też jej imię. Ciągle jest trochę smutna i tęskni za matką, ale mieszkańcy wioski dzielnie się nią opiekują.
Spotkanie ze słoniątkiem było niesamowitym doświadczeniem. Wzruszyła nas jej historia i czuliśmy się trochę jak w centrum jakiegoś filmu dokumentalnego. Brakło tylko Krystyny Czubówny w tle ;P. Mogliśmy Merry pogłaskać, podrapać po skórze, połaskotać czy poczuć oddech z trąby.
Próbowaliśmy się dowiedzieć, dlaczego nie jest w jakimś ośrodku dla słoni i co się z nią stanie później. Po angielsku mówił jedynie jej główny opiekun i to dosłownie kilka słów. Zrozumieliśmy, że jest on właścicielem ośrodka ze słoniami, rezerwatu, gdzie można podziwiać ale też i przejechać się na dorosłych zwierzętach. I tam przetransportują Merry jak trochę podrośnie. Podejrzewam, że jazda samochodem po tych drogach mogłaby się dla niej narazie źle skończyć. Wzbudziła się we mnie lekka nieufność, ale chcemy mocno wierzyć w opowieść o kłusownikach, a w ośrodku Merry bedzie miała pewnie dobrze, w dżungli sama by zginęła.
Dalsza droga do Yangonu odbyła się spokojnie, powolutku jak to w Birmie i bez większych problemów. Samo miasto pozytywnie nas zaskoczyło. Było dużo bardziej nowoczesne od Mandalaj. Pojawiły się parki rekreacyjne, nie śmierdziało tak bardzo choć ścieki ciągle płyneły pod chodnikiem i pełno wkoło śmieci. Duże miasto, okropnie zakorkowe zwłaszcza w godzinach szczytu (20km do centrum autobusem zajęło nam 2 godziny). Miasto do 2006 roku było stolicą Mjanmaru. Poźniej przeniesiono ją do wybudowanego od postaw(!) miasta Naypyidaw. Główną atrakcją Yungonu jest buddyjska Shwedagon Pagoda wysoka na 99 metrów. Jest ona głównym ośrodkiem religijnym i mekką pielgrzymów w Mjanmarze.
Do miasta dojechaliśmy wieczorem, a następnego wieczoru siedzieliśmy już w pociągu, aby przez 5h wyjechać 150km za Yangon w strone granicy. Pociąg był takiego samego standardu jak poprzedni, wiedzielismy o tym, jednak ciągle wygodniej było w ten sposób wyjechać z miasta niż szukać odpowiedniego autobusu, który wywiezie nas na wylotówkę i tłumacząc to birmańczykom, którzy odpowiedzą, że tam nie ma hoteli, a autobusy turystyczne zawiozą nas na granicę z dworca.
W pociągu było spokojnie do pewnej nieokreślonej stacji, kiedy z jakichś przyczyn nagle ludzie zaczęli wbiegać do wagonu, towary wlatywać przez okno i na kolejne pół godziny zrobiło się takie zamieszanie, że czuliśmy się jak w kinie. Trochę nas to bawiło, bo mimo numerowanych miejsc panował chaos i pomimo, że połowa wagonu się znała to każdy koniecznie musiał siedzieć na miejscu jaki ma na bilecie (Azjaci ;p)
Tak czy inaczej 5h upłynęło na czytaniu książki. Kolejny dzień spędziliśmy docierając stopem na granicę również bez większych przygód.