Po przyjemnym sylwestrze, na lekkim kacu ruszyliśmy dalej w drogę. Cel Mandalay. Zamiast trzymać się głównej drogi postanowiliśmy wybrać trasę „na skróty” licząc, że zobaczymy małe mjanmarskie wioski z dala od głównych tras.
Droga do pokonania liczyła 260km i zajęła nam dwa dni. Wszystko przez jej stan. Pełna dziur, a czasem pomiędzy skrawek asfaltu. Wiła się mocno przez góry, a średnia prędkość jazdy wynosiła jakieś 40km/h osobówką i 30km/h tirami. Mijaliśmy po drodze sporo wiosek czasem składających się z kilku domów ledwie trzymających się na zboczu urwiska. Domy, a właściwie chaty były zrobione z drewna, albo przeplatanego czegoś w rodzaju wikliny, kryte strzechą. Wszystko w wielkim kurzu i piasku. Po drodze latały bose brudne dzieci, a jedynymi pojazdami były skutery i drewniane wozy (z drewnianymi kołami) zaprzęgnięte w garbate bydło, którego nazwy nie znam. Kobiety nosiły produkty na głowie, a bieda piszczała z każdego kąta. Taki obraz miał nam towarzyszyć przez cała podróż po Birmie.
Droga jak wspomniałem zajęła nam dwa dni. Pod wieczór dnia pierwszego złapaliśmy na stopa lokalnego biznesmena, który zabrał nas do siebie na noc. Spaliśmy w wiosce będącej zagłębiem kawowym i on właśnie skupywał nasiona kawy, suszył i eksportował głównie do Chin i Malezji. Obiecał nam transport tirem do Mandalay następnego dnia popołudniem, mieliśmy więc pół dnia do zagospodarowania.
Zaczęliśmy od przyglądnięcia się ludziom pracującym przy przesiewaniu i suszeniu ziaren. Szef zatrudniał ludzi zgodnie ze swoimi potrzebami jednego dnia np. 20, a innego 40. Po rozmowie z nim i jego wspólnikiem zrozumieliśmy jak ciężko mają ludzie na wsi w Mjanmarze. On płacił im dużo bo 4 tys. kyatów. Dniówka gdzieś indziej zazwyczaj wynosi 2.5-3 tys. kyatów czyli 7.50 – 9 zł! Dodam, że za jeden obiad płacimy ok 2-3 tys. kyatów. Nawet nasz boss mimo, że płaci im więcej to zatrudnia ludzi według potrzeb i sezonu. Więc raz mają pracę, a raz nie. Nie umiem sobie wyobrazić w jaki sposób oni żyją…
W wiosce spodziewaliśmy się jakiś dużych plantacji kawowych. Tymczasem każdy przy dwoim domu miał mały sad z drzewami kawowymi. I zawsze wyglądało to jak nieuporządkowany las, gdzie te drzewka otaczają różne inne drzewa, krzaki i chaszcze. Każdy z tych mieszkańców zbiera swoją kawę i oddaje do skupu, również za niewielkie pieniądze. Potężny wór kawy (myślę, że z 20kg) przynosił dochód ok 8 tys. kyatów.
Jako ciekawostkę dodam, że w tej wiosce, zagłebiu kawowym jedyną kawę jaką udało nam się dostać (tak jak praktycznie w całym Mjanmarze) to Nescafe 3 w 1. 😉
Tir obiecany pojawił się (choć z dwugodzinnym opóźnieniem) i w nocy dotarliśmy do Mandalaj. Drugie co do wielkości miasto Birmy jest waźnym ośrodkiem ekonomicznym, kulturowym i religijnym (połowa mnichów w całym Mjanmarze żyje własnie tutaj).
Wysiedliśmy nad rzeką z myślą, że rozbijemy tam namiot. Nic bardziej mylnego. Trafiliśmy do bardzo biednej dzielnicy, kusi żeby nazwać ją slamsami. Wszędzie walące się domy, jeden przy drugim, zrobione wydaje się ze wszystkiego co było pod ręką. nawet brzeg rzeki obrośnięty prowizorycznymi szałasami. Wszędzie straszny smród a na ulicach już nie brud ale szlam. Ludzie jednak jak zawsze przychylni i życzliwi uśmiechali się do nas. Miejsce na namiot po długich poszukiwaniach znaleźliśmy dopiero na terenie buddyjskiej świątyni. Rano jakiś mnich zajrzał do namiotu i uciekł wystraszony. Dosłownie! 🙂
Miasto okazało się być najgorszym jakie do tej pory widziałem. Centrum nie był lepsze od obrzeży. Wszędzie brud, śmieci i bieda. Jedyna atrakcja to duży kompleks pałacowy, do którego jednak nie poszliśmy, bo miasto wyczerpało nas totalnie, a z zewnątrz zupełnie nie zachęcał. Zero skrawka zieleni. Tylko odrapane stare budynki, śmieci i kurz spod kół samochodów. Najgorszy był jednak smród. Każdy chodnik był złożony z betonowych płyt pod którymi przepływały ścieki. Ciężko nawet było zjeść w restauracjach bo stoliki były na tym chodniku lub w pobliżu. Nawet gdy trafiliśmy do bogatszej dzielnicy z małymi willami wszystko wyglądał identycznie.
Po kilku godzinach albo i nawet minutach zapragnęliśmy być daleko stąd. Kupiliśmy więc bilety na nocny pociąg do Baganu i przeczekaliśmy pijąc drogą kawę w jakiejś lepszej restauracyjce gdzie był względny spokój.
Kupilimy bilety na pierwszą klasę, bo tylko taka była. Trasa wynosiła 180km a bilet kosztował 4zł. Dworzec pełny był ludzi śpiących na słomianych matach, ale nie byli to bezdomni alkoholicy jak w Polsce. Były to całe rodziny, czasem z małymi dziećmi. Część pewnie czekała na swoje pociągi, a część tam po prostu mieszkała.
Pociąg składał się z trzech wagonów. Wagon pierwszej klasy składał się do połowy z ławek umieszczonych tak gęsto, że trzeba było siedzieć z tyłkiem przy samym oparciu, żeby zmieścić się z kolanami osoby z naprzeciwka, a od połowy z dwóch długich ławek wzdłuż wagonu. Toalety nie było, a własciwie chyba była ale zamknięta na 4 spusty. Podróż trwała 7 godzin. Byliśmy jedynymi obcokrajowcami, a reszta zdecydowanie nie należała do najbogatszej elity kraju. Biedni ludzie, czesto schorowani lub pijani. Dodatkowo większość mężczyzn rzuła betel. Jest to czwarta co do popularności używka na świecie. Są to liście z różnymi dodatkami. Pobudzają jednocześnie barwiąc ślinę i usta na czerwono, a zęby na czarno bardzo je przy tym niszcząc. Najgorsze jest to, że tą ślinę należy wypluwać. A Mjanmarczycy robią to wszędzie, łącznie z wagonem charkając przy tym lekko mówiąc nieprzyjemnie. To jest chyba największa udręka Pauliny w Mjanmarze. Mężczyżni, posiadający jakieś czarne resztki po zębach charkający, smarkający, plujący czerwoną śliną, a niestety do takich nalezało 80% naszych kierowców i chyba całego społeczeństwa.
W takim właśnie klimacie podróżujemy po Mjanmarze, kraju nienajłatwiejszym. Post wyszedł trochę ponury, ale w takich chwilach zaczynamy doceniać, że mieszkamy w Polsce 🙂
Widzę, że patriota się w Tobie odezwał. To prawda- porównując życie nasze do tego opisywanego przez Ciebie cieszę się, że żyję w cywilizowanym , pachnącym kraju. Zdjęcia „domów” są przerażające= u nas nawet bezdomni żyją w lepszych warunkach.
No tak to wygląda. Warto zastanowić się dwa razy, gdy następnym razem powiemy, że w Polsce jest źle 🙂