Zanim zaczniesz czytać ten post proszę zapoznaj się najpierw z postem Vipassana teoria.
Kurs medytacji, na który się zapisałem odbywał się 8-19.11 w ośrodku Dhamma Malaya pośród plantacji palm oliwnych.
Ośrodek był zadziwiający. Już na wstępie czuło się przyjemną ciszę, spokój i pozytywną energię.
Centrum podzielone było na dwie części – męską i żeńską. Części były symetryczne,a granicę stanowiły budynki gospodarcze, jadalnia, sale medytacji i krzewy w formie żywopłotu.
Ośrodek mógł pomieścić ok. 120 uczniów. Każdy miał do swojej dyspozycji mały pokój w szeregowych domkach wraz z łazienką z prysznicem! Z kranu leciała zimna woda, ale przed domkami były ustawione piece gazowe, z których można było nabrać gorącej wody! Dla mnie po półtorej miesiąca jazdy na rowerze, mycia się w ręcznie pompowanych studniach przy wioskach, lub na stacjach benzynowych z pomocą kubka i wiadra wszystko to było niesamowitym luksusem (z ciepłej wody jednak nie korzystałem – bałem się oszaleć z komfortu :P).
Ogólnie ośrodek zupełnie nie przypominał Azji. Wszystko było pięknie zadbane. Ładne domki, każdy otoczony rowem melioracyjnym, więc nie było błota. Chodniki z kostki brukowej, a dookoła ładnie zadbane drzewka i krzewy. Organizacja również była zupełnie nie azjatycka. Wszystko było dopięte na tip top. Co nie było łatwe, ale o tym za moment.
Kurs medytacji to 10 dni sporych wyrzeczeń. Wiąże się z mnóstwem ograniczeń, ale sam chciałem wziąć w nim udział, zgadzałem się więc na zasady ;). I w ten sposób zaraz po przyjeździe dobrowolnie oddałem do przechowania telefon komórkowy, laptopa, notatnik i długopisy i ogólnie dosłownie wszystko poza ubraniami i przyborami toaletowymi. Dosłownie!
Zasady są dosyć rygorystyczne. Zero kontaktu ze światem zewnętrznym. Zero pisania, czytania, rysowania. Zero sportu (poza spacerem wokół ośrodka). Zero kontaktu z innymi uczestnikami – przez 9 dni nie wolno było nam nie tylko się odzywać, ale także utrzymywać kontaktu wzrokowego czy w jakikolwiek sposób kontaktować się z innymi uczestnikami. Mogliśmy jedynie zadawać pytania nauczycielowi i zgłaszać problemy menadżerom ośrodka. Ostatnia zasada to przestrzeganie harmonogramu dnia. Ale o tym za chwilę.
Wielki podziw ogarnął mnie w związku z organizacją. Jak manewrować 120 ludźmi, którzy nie powinni się odzywać. Wszystko musi być tak dopracowane, aby nikt nie potrzebował o nic pytać. Tak więc tablice informacyjne mówiły nam o wszystkich ważnych rzeczach. Jak coś było nietypowego (np. zmiana w harmonogramie) to umieszczano „potykacz“ z informacją w drzwiach do jadalni tak, że nawet jeśli ktoś go w pierwszej chwili nie zauważał to na niego wpadał :). Każda osoba miała swój własny parasol przy pokoju, zestaw mioteł, szczotek itp. W jadalni każdy miał swój prywatny zestaw talerzy i sztućców i przypisane miejsce. W sali medytacji wszyscy mieli również swoje stałe przypisane miejsca. Wszystko po to, żeby nie było potrzeby porozumiewania się. Muszę przyznać, że to działało! Ani razu nie czułem się zakłopotany nie wiedząc co robić 🙂
Ale wróćmy do historii. Zarejestrowałem się, oddałem w depozyt wszystkie przedmioty i usłyszałem, że teraz mam czas wolny i za 3 godziny zaczynamy. Aha. I teraz pytanie co robić mając 3 godziny czasu, zero rozrywek, jedynie łóżko i spacer? 😛 Przyznam, że nie nudziłem się od baaardzo dawna. Zawsze pod ręką jest telefon czy książka. A tutaj zaznałem prawdziwej nudy w czystej postaci :D.
Wieczorem mieliśmy spotkanie organizacyjne, oficjalne rozpoczęcie okresu milczenia i pierwsza medytacja. Następnego dnia był dzień nr 1. I wszystko tak naprawdę się zaczynało.
Jak wyglądał dzień?
4:00 – pobudka
4:30 – 6:30 – medytacja
6:30-8:00 – śniadanie plus przerwa
8:00 – 11:00 – medytacja
11:00 – 13:00 obiad i przerwa
13:00 – 17:00 – medytacja
17:00 – 18:00 – herbata + owoc
18:00 – 20:00 – medytacja
20:00 – 21:00 – wykład dot. Vipassany
22:00 – cisza nocna
Jak więc widać mój dzień nie był obfity w atrakcje ani urozmaicenia i składał się generalnie z 11 godzin medytacji przedzielonej posiłkami 😛
Medytować można było w sali z innymi lub samemu w pokoju (jednak łóżko w pobliżu nie pozwala się skupiać :D). Po kilku dniach dostałem celę medytacyjną (pokój wielkości WC, ciemny, cichy z matą do medytacji), więc tam głównie medytowałem. 3 razy dziennie mieliśmy jednak godzinne sesje medytacji wspólne, w sali medytacyjnej.
Muszę napisać jeszcze o posiłkach. Jedzenie tam było wegetariańskie i niesamowicie pyszne! Na śniadanie głównie makaron smażony z warzywami i grzybami. Plus tosty, dżem, masło orzechowe, owsianka, ryżowe kleiki i owoce. Do wyboru do koloru. Na obiad mieliśmy zwykle dwa rodzaje ryżu i 4 potrawy do wyboru – warzywa, owoce, tofu itp. przygotowywane na różne sposoby. Głównie po azjatycku, ale były też sałatki w europejskim stylu na bazie sałaty z warzywami i z jogurtem lub dressingiem. Kolacja składała się tylko z herbaty – ale pyyyysznej, codziennie innej oraz owoców – papaja, jabłka, banany itp. Tak więc do luksusu zakwaterowania doszedł też luksus jedzenia. Dla tego samego jedzenia zostałbym tam jeszcze kolejne 10 dni mimo wszelkich trudności,o których niżej :).
W poprzednim poście opisałem trochę teorii o co w ogóle chodziło w tym kursie medytacji. Głównie aby pozbyć się reakcji emocjami na spotykające nas wydarzenia. Metoda medytacji składała się z dwóch części – pierwsza polegała na wprowadzeniu się w stan skupienia i wyrzuceniu zbędnych myśli z głowy. Robiliśmy to obserwując własny oddech podczas medytacji. Po kilku dniach natomiast zaczęliśmy obserwować zjawiska jakie zachodzą na naszym ciele. Staraliśmy się obserwować każdy fragment naszego ciała i wrażenia jakie tam docierają np. swędzenie, ciepło, dotyk ubrania, ból itd. I co najważniejsze staraliśmy się nie reagować na te wrażenia, tylko obserwować. Nie podchodzić negatywnie do przykrych odczuć ani pozytywnie do tych miłych. Po prostu obserwować. (Obserwujcie swędzenie ugryzienia komara… ze świadomością, że zaraz pojawi się kolejne ;P)
Miało to pokazać naszej podświadomości, że nie chcemy na nic reagować emocjami. Oraz mieliśmy zrozumieć że wszystkie doznania przychodzą i przemijają. Nie ma sensu więc się do nich zbytnio przywiązywać ani odczuwać niechęci. (Odsyłam do poprzedniego posta. Tam jest wyjaśniona teoria 😉 ).
Chyba w 5 dniu wprowadzono zasadę, że trzy razy dziennie staramy się medytować przez godzinę kompletnie bez poruszania się i zmiany pozycji. Powiem Wam, że to jest ogromne wyzwanie… siedzieć po turecku godzinę bez ruchu. Człowiekowi jest niewygodnie po 10 minutach. Po 20 minutach nogi i kręgosłup bolą… po pół godzinie bolą bardzo… A my mamy siedzieć i nie reagować… tylko obserwować… jeszcze kolejne pół godziny… 🙂
Zawsze po tej godzinie 120 ludzi wstawało jakby miało reumatyzm i 100 lat na karku. Ten ból na prawdę jest spory. Ale można też zauważyć, że jak się na niego nie reaguje, to jest się w stanie wytrzymać. Natomiast jeśli zaczniemy się irytować, denerwować itp. to ból staje się nie do zniesienia a sekundy wydłużają. Vipassana zdaje się mieć rację 😉
Teraz czas przejść do moich subiektywnych przeżyć i odczuć. Trochę poważniej. Od razu chcę zaznaczyć, że każdy z kim rozmawiałem przeżywał te 10 dni trochę inaczej. Więc to co piszę dotyczy stricte mnie.
Początki były trudne. Kilka pierwszych dni było bardzo ciężkie. Ale nie fizycznie, a psychicznie. Przez większość część dnia próbowałem zapanować nad myślami. Nad tym wewnętrznym Grzegorzem, który ciągle coś do mnie gada. Uciszyć go i skupić się jedynie na obserwowaniu oddechu. I mózg zaczął szaleć (ostrzegano nas przed tym). Jakby trochę panikował, że chcę mu zrobić krzywdę. (Kojarzy mi się z Gollumem z Władcy Pierścieni). Zaczęły miotać mną różne emocje. Do głowy przychodziły przykre wspomnienia, o których dawno zapomniałem, nawet te z dzieciństwa. Potrafiła nagle złapać mnie ogromna złość… ogólnie… na cokolwiek i w różnych momentach. Idę na obiad do stołówki i nagle w ciągu ułamka sekundy robię się niesamowicie wściekły… Albo w innym momencie super smutny i chce mi się płakać… Tak jakbym był kompletnie rozstrojony nerwowo. Moim zdaniem mózg próbował się bronić przed moim dziwnym zachowaniem. Przeszkadzała mu narzucona cisza i wyciągał na wierzch wszystkie pochowane brudy, żeby tylko mnie wyprowadzić z równowagi 😉 taka bestia!
Powoli jednak wszystko zanikało. Zanikały emocje, ja się uspokajałem. Coraz mniej myśli pojawiały się w głowie, a większość dotyczyła medytacji. Przestałem myśleć o tym wszystkim co za mną lub co będzie dalej, a byłem dużo bardziej skoncentrowany na kursie.
I ponieważ mózg się wyciszał zacząłem dostrzegać dużo więcej z otaczającej mnie rzeczywistości. Np. któregoś dnia wychodzę z sali medytacji i uzmysławiam sobie nagle otaczające mnie zapachy. Czuję je dużo bardziej niż wcześniej. Albo zauważam jakieś piękne drzewo po raz pierwszy, mimo że przechodziłem tamtędy kilka razy dziennie. Wszystkie zmysły jakby pobudziły się do życia. Tak samo zacząłem odczuwać wyraźniej smaki potraw, albo wiaterek czy promienie słońca na skórze. Zwracałem uwagi na rzeczy, które wcześniej nie przebijały się do mojej świadomości. Niesamowite doznania.
I w ten sposób, gdyby ktoś z zewnątrz wszedł na teren ośrodka uznałby to za dom wariatów. W czasie przerwy między medytacjami chodzą ludzie-zombi wpatrzeni w podłogę. Nikt się nie odzywa, wszyscy traktują się nawzajem jak duchy. Dodatkowo ktoś wącha kwiaty (poczuł jakiś ciekawy zapach), ktoś inny po prostu stoi nieruchomo (zapewne skupia się na jakimś doznaniu). Kolejna osoba porusza się w zwolniony tempie – jak na filmach (sprawdza jakie rzeczy dzieją się w ciele przy poruszaniu się). Jeszcze ktoś inny podąża za mrówką pomiędzy drzewami. Istny dom wariatów! 😀
Z każdym dniem mózg wyciszał się coraz bardziej, a ja uczyłem się nie reagować emocjami na pojawiające się myśli czy wspomnienia. W głowie przestały skakać chaotyczne myśli. Czułem, że potrafię lepiej się skupić na konkretnej rzeczy czy idei. Przyszło mi do głowy kilka świetnych pomysłów. Czułem się trochę jakbym z ruchliwego jarmarku, gdzie wszyscy krzyczą i się przepychają wszedł do czytelni w bibliotece.
Dziesiątego dnia pozwolono nam zacząć ze sobą rozmawiać. I to dopiero był szok (wróciłem na jarmark). Zaczął się chaos i harmider. Tłum ludzi, rozmowy. Nagle pojawiło się mnóstwo bodźców… tu ktoś rozmawia, tam ktoś przechodzi, tam wystawa dot. Dhammy, gdzieś indziej sprzedają książki… Na początku totalnie nie umiałem się skupić na rozmowie. Ale byli gorsi ode mnie. Z jednym chłopakiem (jesteśmy w kontakcie dalej) zaczęła rozmawiać jakaś dziewczyna, ale tak nie umiał się odnaleźć, że po prostu uciekł bez słowa 😀
Po kilku godzinach udało nam się jednak zaadoptować do nowej sytuacji i zaczęliśmy się wymieniać doświadczeniami i przemyśleniami.
Jeszcze kwestia pieniędzy. Cały ośrodek, ludzie w nim pracujący nie dostają wynagrodzenia. Są to osoby, które kiedyś uczestniczyły w kursie, zauważyły benefity i wracają by pomóc innym. Mój kurs był darmowy, koszty pokryły dotacje poprzednich studentów. Tak samo ja mogłem złożyć dotację, z której organizowany był kolejny kurs. Nikt na mnie jednak tego nie wymagał. Nie było także ustalonej kwoty. Każdy mógł ofiarować tyle na ile go było stać i ile uważał. Tak też zrobiłem. 🙂
Przeżyłem więc 10 naprawdę niesamowitych dni. Takie doświadczenie trudno jest opisać (zwłaszcza, gdy jest się inżynierem ;P). Jednak zdecydowanie chcę taki kurs polecić każdemu. Świat później jest inny… lepszy 🙂
Piszę tego posta praktycznie miesiąc po kursie. Niestety od tamtej pory nie medytowałem. Głównie przez pogodę… ciężko medytować w namiocie przy 30 stopniach, a poza namiotem czeka zbyt wiele insektów chętnych spróbować jak smakuję;). Ale to też pewnie kwestia lenistwa, nie oszukujmy się… 😛
Tak więc zmysły nie są już tak wyostrzone jak były na początku, a ja nie jestem aż tak wyciszony… Niestety to tak jak z siłownią. Możemy wyrzeźbić ładną sylwetkę, ale jeśli przestaniemy ćwiczyć to sylwetka nie pozostanie taka na stałe :). Jednak czuję w sobie spore zmiany. Przede wszystkim mniej reaguję emocjami. W końcu co mi to da, że się zirytuję na zepsuty namiot? Mogę go nawet kopnąć ale nowy i tak muszę kupić :). Czuję, że mam w sobie więcej luzu i przez to jestem bardziej szczęśliwy:).
Po prostu czuję się lepiej :).
Przed powrotem do Polski chciałbym jeszcze raz uczestniczyć w takim kursie. Zobaczymy 🙂
Za nami dwa długie posty, zupełnie inne niż do tej pory, bo też przygoda była zupełnie inna. Ja tymczasem zmieniłem kontynent. Pozdrowienia z Darwin w Australii :). Ale o tym za jakiś czas 😉
Wpisy z podróży do Azji – prosze zmienic opis bloga.
z tego co wiem z lekcji geografii ze szkoly podstawowej Australia nie lezy w Azji.
chyba ze cos sie ostanio zmienilo – to poprosze o update.
Piotr,
Pani od geografii na pewno jest z Ciebie dumna ;).
Ale dobrze.. przyznaję rację 😉 Opis się zdezaktualizował. 🙂
Pozdrawiam
Witaj, Grzesiu
Jak dla mnie, powinieneś pomyśleć o napisaniu książki.
Bardzo jestem ciekawa, jak wyglądają święta Bożego Narodzenia
w Australii.
Pozdrowienia od całej naszej rodzinki.
Ciocia Marta
Cześć Ciociu 🙂
Hahaha. Może pomyślę 😉
O Australii będę pisał na bieżąco. Ale już mogę powiedzieć, że święta tutaj obchodzi się z mniejszym rozmachem niż u nas 🙂
Pozdrawiam z Darwin – 35 stopni C, wilgotność 85% – nie będzie bałwana na święta 🙂
Grzesiek