Spod Uluru ruszyłem 26.12 z poznaną wcześniej Amerykanką. Podwiozła mnie 300km do głównej drogi, gdzie dosyć długo czekałem na jakiś pojazd chętny by mnie zabrać w stronę Sydney. Brak samochodów w tym centrum niczego potęgował fakt, że były święta.
W końcu po dwóch godzinach zatrzymały się dwa samochody z ludźmi ciemnej karnacji w środku. Przez pierwszą chwilę myślałem, że jadę z aborygenami… aż sam do tej pory nie wierzę, że mogłem się tak pomylić. Otóż moi współtowarzysze okazali się być z Sri Lanki i Indii… 🙂
Zgodzili się mnie zabrać do miasta oddalonego o 300km, słynnego z kopalni opalu, w sumie chciałem tam dotrzeć. Okazało się również, że ekipa jest na wakacjach i właśnie wracają do Sydney! Ostatecznie do Sydney z nimi nie dojechałem, ale do tego dotrzemy.
Ekipa, do której wsiadłem składała się z 5 mężczyzn z Sri Lanki, 2 z Indii i 1 z Chile :D. Wszyscy mniej więcej pracują razem w Sydney, a na święta udali się na „objazdówkę” po Australii. Mężczyźni z Sri Lanki to uchodźcy z czasów wojny domowej (dokładniej ostatniego etapu: 2008-2009). Przybyli do Australii w łódce. Mieściło się w niej 90 osób, podróż trwała 17 dni bez przerwy… Teraz mają normalne życie, pracują w fabryce. Część z nich ma ciągle problemy z angielskim. Nie mają tutaj żadnych żon ani rodzin i bardzo tęsknią do kraju.
Okazali się być niezwykle przyjaznymi i sympatycznymi ludźmi. Niczego innego zresztą bym się nie spodziewał, po mieszkańcach tamtej części świata :). Ledwie wsiadłem do samochodu zapewniono mi piwo, a w dalszym etapie również jedzenie :D.
Do miasta Coober Peedy, oddalonego od Uluru o 750km na południe dotarliśmy więc popołudniem. Ekipa miała w planie gdzieś tam rozbić obóz na wieczór, ale nie bardzo było gdzie, wiec ostatecznie pojechaliśmy dalej. Miasto to jest jednak ciekawym punktem na mapie Australii. Stworzone w czasach gorączki złota, pośrodku pustyni, praktycznie bez zieleni. A powodem tego były kopalnie opali. Dziś ciągle wydobywa się tam opale, ale miasteczko bazuje bardziej chyba na turystyce. Jest tam tak gorąco, że większość budynków jest tak naprawdę pod ziemią, w środku pagórków, a na zewnątrz wystają zaledwie wejścia. Coober Peedy wygląda jak z filmów, a pierwsza myśl jaka przychodzi człowiekowi do głowy to, żeby tylko tutaj nie utknąć 😛
Pojechaliśmy więc dalej, szukając jakiegoś parkingu, gdzie moglibyśmy rozbić się na wieczór. Droga w dalszym ciągu była surowa i nieprzyjazna.
W końcu dotarliśmy na miejsce. I okazało się, że chłopaki są nieźle zaopatrzeni. Mają dosłownie wszystko. Stoliki, krzesła, grilla gazowego, lampy, a nawet panele solarne. Na kolację przygotowano sałatkę z tuńczyka, frytki, krewetki i różne mięsa z grilla. Do tego sporo piwa i śmiechu 🙂
Rano kontynuowaliśmy podróż na południe. Krajobraz niewiele się zmieniał. Droga niezmiennie prosta i nudna. Czasem jakaś mała oaza ze stacją benzynową, czasem jakieś mikro-miasteczko. W pewnym momencie moja drużyna zatrzymała i zawróciła samochody pośrodku niczego. Okazało się, że zobaczyli martwą owieczkę na drodze. Po szybkiej inspekcji okazało się, że mięso jest świeże, potrącone przez samochód i nadaje się do jedzenia. Wpakowano więc je w worek, do bagażnika i pojechaliśmy w busz, kawałek od drogi, gdzie jagnię zmieniło się w jagnięcinę ;). Część z Was może uznać to za obrzydliwe, zabrać potrąconą przez samochód owce. U mnie z kolei wzrósł szacunek dla nich, bo takich rzeczach można poznać ludzi, którzy wiele przeszli w życiu. Oni nie zmarnują jedzenia, bo wiedzą co oznacza jego brak.
Jechaliśmy dalej. Krajobraz powoli się zmieniał. Wracała przyroda. Mijaliśmy również ciekawe słone, wyschnięte jeziora.
Pod wieczór dotarliśmy nad ocean kawałek za miastem Adelaide. Piękne miejsce, oddalone 10 km od głównej drogi. Przejeżdża się praktycznie przez busz i dojeżdża w miejsce gdzie rzeka wpada do oceanu.
Ledwie dotarliśmy, a załoga zajęła się przygotowaniem jedzenia. Ktoś kroił jagnięcinę, ktoś inny rozstawiał kuchenkę gazową i panele solarne. Jeszcze inni ludzie poszli do rzeki z kijami od namiotu i zaczęli łowić kraby 🙂
Mnie z jeszcze jednym Sri Lańczykiem wysłano do miasta po zakupy. I po drodze wreszcie je zobaczyłem! Dzikie kangury i dzikie emu! Spróbujcie je wypatrzyć na zdjęciach. Z tymi emu to ciekawa sprawa. Inne zwierzęta raczej płoszą się na widok zbliżającego samochodu. Ale nie emu. Emu zamiast tego uważa, że pojazd to rywal i często zaczyna biec (a biegają szybko) w stronę samochodu z myślą, żeby go staranować. Zdarza się, że rzeczywiście emu uderza w samochód, czasem nawet przy tym ginąc… I jedno z emu dokładnie taki plan miało w związku z naszym samochodem. Na szczęście udało nam się uciec. Ale poważnie było blisko, nawet przy 40 km/h emu ciągle się zbliżał!
Na kolację więc mieliśmy ryż z jagnięciną i krabami. Do tego spora ilość alkoholu, nocne pływanie w rzece i piękna pustka wokół nas.
Cały następny dzień spędziliśmy na dojeździe do Melbourne, gdzie mieliśmy wysadzić jednego z załogi. Dojechaliśmy tam koło 2 w nocy i jak się okazało, z nieznanych mi powodów jest to też mój przystanek końcowy. Znowu jakoś nie umiałem się dogadać z Azjatami :D. Ciężko to w sumie wytłumaczyć. Tak czy inaczej wylądowałem u jednego Sri Lańczyka w Melbourne na noc. Poniżej jeszcze zdjęcia z drogi.
Wstaliśmy około 10-tej. Dostałem śniadanie, piwo i popołudniu ruszyłem w dalszą drogę. Był 29-ty grudnia. Do Sydney jakieś 800km. Miałem więc jeszcze trochę czasu. Niestety byłem po złej stronie miasta i chcąc nie chcąc zmuszony byłem wyjechać stopem na północny-zachód, chociaż Sydney leży na północnym-wschodzie… Ciężko wyjeżdża się z dużych miast. Kilkupasmowe autostrady i obwodnice uniemożliwiają łapanie stopa, zwłaszcza w praworządnym kraju. W efekcie w ciągu dnia zrobiłem jakieś 300km i dalej byłem 800km do Sydney. Po drodze mijałem jednak ładne niewielkie miasteczka z budynkami w stylu angielskim i piękne malownicze jeziorko. Zachód słońca też był niczego sobie 🙂
Następnego dnia, bez jakichś szczególnych przygód udało mi się dotrzeć do autostrady prowadzącej do Sydney. Tam też złapałem stopa na 700km, który zawiózł mnie prosto do parku z widokiem na Harbour Bridge i Operę. Z tego miejsca też następnego dnia przyszło mi oglądać wielkie fajerwerki, ale o tym w kolejnym poście.
Hej Grzesiek!
Kopę lat! Masz rewelacyjnego bloga. Fajnie się czyta o twoich przygodach. Szacun za pomysł i odwagę w realizacji. Pomyślności!
Cześć Nieciu!
Haha no trochę minęło. Cieszę się, że czytasz bloga 😉
Pozdrawiam z Melbourne!
Pięknie GrZesiu! Pozdrowienia od Kalinek! :*