W Kunmingu spedziłem jeszcze dwie noce. Odebrałem wizę, odwiedziłem starych kolegów od silikonu , zrobiłem pranie i ruszyłem w dalszą drogę. Kierunek – południe Wietnamu, do przejechania 2000km w ciagu kilku dni. Skąd nagle taki dystans? Czemu chcę przejechać szybko praktycznie cały Wietnam? Juz opowiadam;)
Wszystko zaczęło się w Mongolii. Pamiętacie jak w parku Terelj spotkałem fajną grupę podróżników? Jeden z nich, Denis jest instruktorem kitesurfingu w Wietnamie. Dobra, czekajcie, zacznę jednak z innej strony…:D Od początku podróży zdawałem sobie sprawę, że nie można długo dzień w dzień przemieszczać się i dźwigać domu na plecach, i że po kilku miesiącach bedę potrzebował trochę odpoczynku od wakacji;). W głowie wybrałem w tym celu Wietnam. Znaleźć wolontariat w miarę łatwo, można też pokusić się o naukę angielskiego w jakiejś szkole. Na mojej drodze jednak napatrzył się wspomniany Denis, który powiedział krótko: chcesz odpocząć? Wpadaj do Mui Ne, uczę tam kitesurfingu, mam sporo znajomych, pomogę Ci ogarnąć pracę! Odezwałem się więc do niego kilka dni przed wyjazdem z Chin. Okazało się, że był w Rosji, a w Wietnamie zjawi się dopiero miesiąc później. Ale dostałem kontakt do jego kolegi – Kosty, który prowadzi bar w Mui Ne. Wymiana kilka wiadomości z Kostą i staneło na: przyjedź do Mui Ne, zobaczymy co uda się ogarnąć.
Nie brzmiało super przekonująco, ale postanowiłem zaryzykować… w sumie jakie to dla mnie ryzyko 😉 i przejechać szybko 2 tys. km do wspomnianej miejscowości.
Z Kunmingu na granicę dostałem się dosyć szybko i prosto. Szczerze to nie pamiętam jak, ale bankowo stopem ;p. Z ciekawych rzeczy pokaże Wam zdjęcie autostrady, a własciwie zjazdu z niej. Jechałem również pół godziny na pace tuktuka (kombinacja motocykla z przyczepką) wiozącego jabłka na sprzedaż.
Przekroczyłem granicę na Czerwonej Rzece i moim oczom ukazał się ten sam i jednocześnie zupełnie inny świat. Ludzie podobni, również mega gościnni. Życie dalej toczy się na ulicy. Zniknęły za to autostrady, zniknęły samochody, a światem na poważnie zaczęły rządzić skutery. Kraj dużo biedniejszy od północnego sąsiada co widać na pierwszy rzut oka.
Przywitano mnie niezbyt gościnnie… znalazłem zaraz za granicą super park z jeziorkiem, gdzie grzecznie ułożyłem się na ławce do spania jak bezdomny. (autostopowicz i bezdomny mają więcej wspólnego niż Wam się wydaje;) ). Nie rozbiłem namiotu bo było tak duszno, że musiałbym zainstalować klimę, żeby przetrwać;). Przyjmnie zapowiadająca się noc skończyła się o pierwszej, gdy strażnik stwierdził, że zamyka park i nie mogę zostać w środku. Zmuszony byłem więc zabrać tobołki i szukać noclegu gdzieś indziej. Ale potem było już tylko lepiej.
Następnego dnia dotarłem na obrzeża Hanoi, gdzie miałem nocleg na couchsurfingu. Stolica Wietnamu w porównaniu z chińskimi miastami wygląda jak stara, chaotyczna duuuża wioska ;). Motocykle, motocykle, chaos i motocykle. Ma swój klimat jednak. W sercu miasta znajduje się jeziorko wokół którego gromadzą się ludzie, zarówno turyści jak i lokalni, grając, bawiąc się a nawet ćwicząc.
Mój couchsurfingowy host ugościł mnie w swojej ciekawie urządxonej kawiarni, gdzie spałem w samolocie! Na wieczór zaś zaprosił lokalnych studentów. Oni ćwiczyki angielski a ja zdobywałem informacje o Wietnamie.
Następnego dnia byłem już znowu w trasie. Pokonałem ją w 3 dni, większość w tirach, w tym jednym wieeelkim rodem z amerykańskich filmów. W środku było wiecej miejsca niż w niektórych kawalerkach w Polsce ;). Kierowcy mieli dwa wielkie łóżka i hamak. Po drodze wielokrotnie zostałem nakarmiony i napojony. Brałem prysznice w przydrożnych restauracjach dla tirowców, puszczałem im polską muzykę a nawet sikałem przez otwarte drzwi w czasie jazdy (oni tak robią!) ;P
Po 3 dniach dotarłem do miasteczka rybackiego Phan Thiet a stamtąd już busem 13km do Mui Ne.
I tutaj skończył się pierwszy trzymiesięczny etap mojej podróży.
Poniżej jeszcze kilka smaczków z trasy 🙂