Wszystko gotowe, ruszam w drogę!
Atrakcje Filipin są porozrzucane bardzo po wszystkich wyspach, ale znalazłem kilka na mojej trasie. Jakiś wulkan, jezioro w górach, jaskinie, wodospady. Będę sobie więc przemierzał małe filipińskie wioski, zatrzymywał się tu i ówdzie, a po drodze odhaczał ładne miejsca. Taki był plan dopóki rzeczywistość nie wyrzuciła go do kosza :D.
Wsiadłem na rower i o mało się nie przewróciłem. Podstawowe prawa fizyki Panie magistrze inżynierze! Plecak na bagażniku oznacza, że środek ciężkości całego roweru jest bardzo wysoko, co sprawia, że maszynę nosi na lewo i prawo i jadę jakbym był co najmniej po kilku głębszych. Po jakimś czasie jednak się do tego przyzwyczaiłem i nabrałem wprawy, ale szok na początku był niezły.
Pierwszy dzień miał być dniem testowym. Nie planowałem gigantycznej trasy, po drodze musiałem złapać prom na kolejną wyspę. Jak się okazało ten o 14:00 nie kursuje, więc musiałem czekać 4 godziny na kolejny. W pierwszy dzień pokonałem więc zaledwie 10km. Po drodze jednak zaliczyłem niewielką górkę. Na prawdę niewielką. I ta górka uzmysłowiła mi, że plany wulkanów, wodospadów, jaskiń i jezior (wszystko położone w górach) mogę sobie darować :P.
Noc spędziłem w czymś a’ la przystanek autobusowy koło drogi. Po drugiej stronie było morze, więc był to bardzo przyjemny nocleg.
Następnego dnia rower również zaczął stwierdzać, że ta podróż trochę go przerasta. Ledwie ruszyłem odkręcił się pedał. Potem drugi raz. A potem scentrowało się tylne koło tak, że musiałem odpiąć tylni hamulec bo nie dało się jechać (zwłaszcza z moją rowerową kondycją). W naprawach pomagali mi lokalni fachowcy. Pełno jest warsztatów motocyklowych, więc o ile nie trzeba specjalistycznych rowerowych części to jest dobrze.
Drugiego dnia okazało się, że na mojej drodze już nie jest górka, ale solidna góra… To już było ponad moje możliwości. 5 km pchania roweru pod górę… 500m n.p.m. Myślałem, że wyzionę ducha. Tutaj wchodzi w grę kilka czynników. Po pierwsze moja kondycja. Na rowerze nie jeździłem odkąd ruszyłem w podróż, więc mięśnie doznały drastycznego szoku i ostro protestują. Do tego dochodzi pogoda. ponad 30 stopni Celcjusza, ale nie są to polskie warunki. O 9 rano słońce grzeje tak jak u nas w samo południe w środku lata. O 12 oczy pieką i łzawią od promieni słonecznych. Dodatkowo dochodzi ogromna wilgotność. Wystarczy stać w cieniu w południe aby być cały mokry od potu. Jazda w takich warunkach nie należy do najłatwiejszych. Generalnie ktoś spokojnie mógłby mnie śledzić podążając za strumieniem potu na asfalcie 🙂
Na szczęście z pomocą przychodzą lokalne małe sklepiki, które zazwyczaj mają zimną Coca-Colę w szklanych butelkach i wodę. 😉
Zjazd z górki oczywiście był dużo przyjemniejszy. Z tym, że tylne hamulce odpięte bo koło scentrowane, a przednie – chińskiej produkcji bardzo szybko się zdarły. Tak więc dalszą część drogi pokonywałem prawie bez hamulców.
Drugiego dnia przejechałem wyspę Panaon (ok 50km) i postanowiłem znaleźć nocleg niedaleko mostu łączącego ją z kolejną wyspą. I dokładnie na tym moście urwał się łańcuch. Ech rowerze… Wróciłem więc kilometr do miasteczka, w którym na szczęście był sklep rowerowy, ale już zamknięty… odwrót na most, gdyż za mostem wypatrzyłem fajne altanki nad wodą, gdzie chciałem spać. Rano z powrotem do miasta, nowy łańcuch i ruszam w dalszą drogę.
Kolejny dzień kolejne wyzwania i kolejna góra. Tym razem nogi już trochę przyzwyczajone nie protestowały tak bardzo. Choć nie powiem, że było lekko. Dawno się tak nie zmęczyłem. Rower też w miarę działał. Po drodze znalazłem warsztat rowerowy! Poprosiłem więc mechanika, aby naprostował mi koło i poprawił hamulce. Efekt był taki, że koło pozostało scentrowane, jedna szprycha się urwała, a hamulce jak nie działały tak dalej nie działają… Azjatyckie naprawy… nigdy się nie nauczę 😉 Śmieszyły mnie napisy: „Zwolnij”, „Sprawdź hamulce” przy zjeździe z gór. Ale jak zobaczycie na jednym z poniższych zdjęć pewna ciężarówka chyba nie sprawdziła….
Przemierzałem wyspę Leyte. Noc spędziłem po pokonaniu gór obok wypalarni kokosów. Ze skorup kokosów robi się bowiem brykiet. Wypala się go w takich mini „jaskiniach” wykopanych w ziemi.
Następnego dnia już było lekko. Zjechałem z gór nad brzeg morza i stało się płasko. Piękna równina, przyjemna droga, malownicze widoki po obu stronach.
Po drodze zobaczyłem też jak rośnie durian. Pisałem już o tym dużym owocu, zwanym królem wszystkich owoców, o paskudnym zapachu i nielepszym smaku 🙂
Noc postanowiłem spędzić na lokalnej plaży koło miejscowości McArthur. I tam znalazłem łódkę rybacką ufundowaną przez polski Caritas.
Teren ten w listopadzie 2013 nawiedził Tajfun Yolanda – najsilniejszy cyklon, jaki kiedykolwiek w historii uderzył w ląd. Szacuję się, że zabił ponad 6000 osób. Główne miasto okolicy – Tacloban zostało w 80% zmiecione z powierzchni ziemi. Po 4 latach od tej tragedii nie widać już praktycznie jej skutków. Ludzie żyją w prowizorycznych domach skleconych z kawałka dykty, drewna, bambusa i blachy. Ale tak było na całej mojej trasie. Całe filipiny to bardzo biedny kraj. Niestety natura zdaje się im nie pomagać…
Następnego dnia pokonałem resztę wyspy Leyte. Ciągle było płasko, więc jechało się w miarę dobrze. Minąłem wspomniany już Tacloban – największe miasto na wyspie – 200 tys. mieszkańców. Jest ono głównym portem morskim wyspy i jednocześnie ważnym miejscem historycznym. Tutaj dopłynął w 1944 roku generał McArthur i zaczął kampanię jednoczenia Filipin i odbijania spod władzy Japońskiej.
Niestety nie zawsze trafia się ładny nocleg i tym razem nocowałem w jakimś niedokończonym budynku przy drodze.
Następnego dnia pokonałem wielką chlubę Filipińczyków – most San Juanico łączący wyspy Leyte i Samar. Ma 2,16km długości (najdłuższy na Filipinach i jeden z najdłuższych w Azji Południowo-Wschodniej) i jest na prawdę malowniczy.
Nowa wyspa okazała się pagórkowata. Na szczęście nogi już się przyzwyczaiły i spokojnie pokonywałem ją kilometr za kilometrem. Podziwiałem ładne, przyjemne widoki (na ile pot zalewający oczy mi pozwalał :D). Krajobraz przez całą moją podroż był bardzo malowniczy
Rower też mozolnie jechał dalej aczkolwiek z każdym dniem coraz bardziej trzeszczał, piszczał i stękał. Aż tego dnia nadszedł duży kryzys. Chyba z mojej winy. Musiałem go jakoś niefortunnie oprzeć na przerzutce i gdy ruszałem przerzutka weszła w koło wyginając się w jakieś nienaturalne kształty i zrywając 4 szprychy… Z pomocą narzędzi lokalnego mechanika (nie wiedział jak się za to zabrać:D) naprostowałem przerzutkę tak, aby dało się w ogóle jechać. Jednak koło scentrowało się tak, że tarło o ramę… Z górek zjeżdżałem pedałując, a pod górki… no cóż… Przynajmniej hamulce nie były potrzebne :D.
W taki sposób przejechałem 15km do miasta Calbatogan, gdzie były 3 sklepy rowerowe! Jednak była niedziela… na szczęście trzeci był otwarty. Mechanik pocił się nad rowerem 3 godziny. Założył szprychy, naprostował koło, wymienił oś i łożyska. Próbował naprawić przerzutkę ale nie dało się. Podejrzewając, że chce iść na łatwiznę i namówić mnie na nową powiedziałem, żeby próbował dalej bo nowej nie kupię. Podziałało. Wyciągnął gdzieś ze skrzyni jakąś inną starą przerzutkę, poskładał i działa! Dokręcił pedała, naprawił hamulce i rower zaczął jeździć jak marzenie! Nigdy nie jeździł tak lekko. Miałem wrażenie że sam się unosi! I co najlepsze… za wszystkie części i jego pracę zapłaciłem… 18 zł. 🙂
Przejechałem 10km, położyłem się spać i następnego dnia ruszyłem w dalszą drogę. Rower sprawował się świetnie. Poza tym, że hamulce znowu przestały działać… Oprócz tego złapałem gumę, ale to jakby jest wkalkulowane w jazdę rowerem. 😉 Pod wieczór dotarłem do miasta Catbayog. Spędziłem noc w namiocie, a następnego dnia z rana zameldowałem się w lokalnym hoteliku, gdzie chciałem odpocząć i musiałem przedłużyć wizę.
Pokonałem 350km. Robiąc regularnie 50km dziennie. Zostało do Manili jakieś 800 ;).
Mocno się rozpisałem, ale chcę jeszcze opowiedzieć kilka obserwacji i ciekawostek.
To, że Filipiny to bardzo biedny kraj już wspominałem. Wszędzie domy są raczej prowizoryczne, z bambusa, drewna, kryte liśćmi palmowymi i blachą. Gdy któregoś dnia przeczekiwałem deszcz wieczorem przy lokalnym sklepiku rozmawiałem z dwoma młodymi chłopakami. Pracują jako pomocnicy kierowców ciężarówek. Zarabiają 220 peso dziennie, co daje niecałe 16zł. Kilogram ryżu kosztuje 3-4zł… Ciężko za taką pensję utrzymać rodzinę… Jednocześnie chłopaki całą swoją pensję przepijają (litrowe piwo 7zł)… taka mentalność.
Jedzenie również jest ubogie. Nie ma tu zbytnio kultury jedzenia w restauracyjkach, zbyt biednie. Wszyscy gotują w domu to co akurat mają. To jest dla mnie duży problem. W małych miasteczkach są dwie lub trzy restauracyjki, gdzie można zjeść ryż z jakimś mięsem lub warzywami (ale ilość mięsa nie jest porażająca). Kosztuje to ok 5zł. Na wsiach jednak nie ma zupełnie czego jeść. Jedyne co można czasem dostać to słodkie bułki lub coś w rodzaju naszych drożdżówek. Czasem przez cały dzień udało mi się upolować jeden sensowny posiłek… Zdarza się też, że trafiają się owoce. Głównie banany. Bardzo tanie. Kiść bananów – 1-2zł. Choć nawet owoców jest tu zdecydowanie mniej niż w innych krajach Azji. Po wioskach kursują też obwoźni sprzedawcy na rowerach. M.in. sprzedają domowej roboty lody. Całkiem pyszne 🙂
W większych miasteczkach za to można zauważyć zachodnie wpływy. Pojawiają się pizze, popularne są hamburgery i kurczaki z rożna.
Filipiny to katolicki kraj. Bardzo religijny. Wszędzie są kościoły lub kaplice, życie kręci się wokół religii, ludzie na motocyklach mają wypisane „Bóg z nami” i inne tego typu hasła. Ludzie często żegnali mnie tekstami w stylu: „Niech Cię Bóg powadzi”. Co ciekawe, są też Świadkowie Jehowy 🙂
Ludzie są bardzo sympatyczni… aż za bardzo. Praktycznie każdy kogo mijam krzyczy za mną: „Hey Joe!”. Takie lokalne zawołanie do obcokrajowców. I z jednej strony jest to super. Ale z drugiej pokonałem właśnie stromą górę, jest mały sklepik w wiosce, jest zimna Cola… myślę tylko o tym, żeby trochę ochłonąć, wyrównać oddech, usiąść na ławce i wegetować… a tym czasem co chwilę ktoś podchodzi i zadaje te same pytania: Skąd jesteś? Gdzie jedziesz? Na rowerze?! To bardzo daleko!
Jednocześnie prawie wszyscy mówią po angielsku. W tym kraju każdy region ma swój własny język. Angielski jest niejako forsowany. Programy w telewizji i radiu często są po angielsku. Tak samo napisy przy drodze. Ludzie często mówią w lokalnym języku mieszając go z angielskim.
Dzień na Filipinach zaczyna się ze wschodem słońca – około 5:30. Wszyscy wtedy zaczynają pracę. Nikt już nie śpi. Jednocześnie po zachodzie słońca (17:30) wszystko powoli umiera i o 21:00 ulice już są praktycznie wyludnione. Ja wstaję między 6:00 – 7:00. Jadę zazwyczaj do 12:00 lub 13:00. Potem przychodzi deszcz, który pada godzinę lub dwie, więc jest odpoczynek. Potem kontynuuję jazdę do 18:00. Gdy już jest ciemno szukam miejsca na namiot, rozbijam się, czytam książkę, czasem piję piwo (zimne piwo, po całym dniu jazdy, w tej temperaturze… piękna sprawa:P).
W wioskach nie ma bieżącej wody w domach. Przy wioskach, przy drogach często są wystawione krany, pompy lub po prostu rury skąd ludzie nabierają wody do karnistrów. Tam też robi się pranie, kąpie i kwitnie życie kobiecej części wioski. Tam też i ja zmywam z siebie pot i bród drogi 🙂
Wyzwaniem na Filipinach okazała się wymiana pieniędzy w banku. Trwa to minimum pół godziny, należy wypełnić długi formularz z imionami rodziców i informacją skąd ma się pieniądze itd. Trzeba zrobić skan każdego banknotu, paszportu, podpisać się w 5 miejscach i odczekać swoje 😛
Bardzo dużo miast i wiosek na Filipinach mają hiszpańskie nazwy, głownie świętych. Pozostałość po kolonizacji. Można też spotkać postkolonialne domy.
A to jest filipiński bilard.
Podsumowując, jazda na rowerze po Filipinach to nie jest lekki kawałek chleba. Jednak klimat kraju jest niesamowity a widoki piękne. Jutro, po dwóch dniach odpoczynku czas ruszyć w dalszą drogę:)
Junior cudnie, cudnie i jeszcze raz cudnie. Widoki niesamowite….a ten kontrast z biedą…bardzo przykre. Szerokiej drogi 🙂
Cześć Gosiu!
No właśnie.. chciałoby się rzec, że raj na ziemi… a tu ta bieda… Ale mimo wszystko ludzie są pogodni i weseli:)
Pozdrawiam
Grzegorz
Autostop, motocykl, pieszo- pozostał Ci jeszcze kajak do sprawdzenia w podróży. Skoki cywilizacyjne i kulturowe w tej wyprawie ogromne. Masz co porównywać a ja razem z Tobą (czytając Twoje relacje). Cieszę się, że pozytywnie zachwycił Cię Singapur- ten z opowieści znałam, natomiast niedostatek filipiński wzruszył. Jak widzę humor Cię nie opuszcza- mam na myśli „awarie pojazdowe” Tak trzymaj- czekam na dalsze barwne opisy .
pozdrawiam
Cześć!
Dziękuję za komentarz.
Kajak to jest opcja do rozważenia 🙂 Ale bardziej bym jachtem jakieś morze przepłynął. 😉
Singapur jest na prawdę fascynującym Państwem. Z chęcią jeszcze kiedyś tam wrócę. Chyba nie widziałem bardziej nowoczesnego, zadbanego i przemyślanego miasta.
Natomiast rozstrzał między Singapurem a Filipinami… nie da się tego opisać w słowach.. Ale zdjęcia w jakimś stopniu oddają tutejszą biedę.
Co do awarii pojazdowych to coś w tej podróży mechanika mnie nie lubi. Trzymajcie kciuki, żeby rower dotrwał do Manili 🙂
Pozdrawiam
Grzegorz
Czytając ten opis i oglądając wspaniałe zdjęcia wczułem się całkowicie w sytuację i zrozumiałem jak duży trud towarzyszył Ci w tej trasie.
Jestem w ogromnym szoku i pod wielkim wrażeniem!
Rower, którym jedziesz nie jest przeznaczony na takie trasy! Ja nie wyobrażam sobie przejechać nim 100km, a co dopiero 1300!!?? Z bagażem!!?? NIEMOŻLIWE!
A jednak jak widać niemożliwe dla Ciebie nie istnieje 🙂
Zazdroszczę Ci, że masz tę moc, wiarę i odwagę GRANDE COJONES!
Eksplorujesz Świat niezależnie od możliwości, zgodnie z tatuażem na ramieniu trzymasz go w garści!
Będę opowiadał o Tobie wnukom 😀 Życzę Ci dalszych sukcesów i wyłącznie szczęścia! Pozdrooo !! 🙂
Mariusz! Siemanko!
Cieszę się,że czytasz bloga 😉
Co do roweru to Chińczycy, którzy go produkowali raczej nie myśleli o takiej wyprawie…
Ale udało się 🙂 Rower dotrwał i ja dotrwałem 🙂 Nie ma rzeczy niemożliwych, ograniczenia są tylko w naszych głowach 😉
Dzięki za życzenia i pozdrawiam z Kuala Lumpur!
Trzymaj się!
Grzesiek
Jesteś niesamowity i Wielki przez olbrzymie W! Tak jak kolega wspomniał wcześniej dokładnie można wczuć się w sytuację. Twój blog jest dla mnie fascynującą książką. Szerokiej, bezpiecznej dalszej drogi i uważaj na siebie. Serdecznie pozdrawiam…
Gosia
Cześć Gosiu!
Dzięki wielkie za komentarz. Cieszę się, że dobrze się czytam bloga. Jeszcze zostanę pisarzem zamiast inżynierem 😀
Wesołych Świąt!
Pozdrowienia z Australii!
Grzegorz