Dotarłem do Manili. W sumie w ciągu 35 dni pokonałem rowerem 1300km. Było mnóstwo potu i zmęczenia, trochę problemów natury technicznej i nieprzebrane ilości pięknych widoków i doświadczeń :). Jestem z siebie bardzo dumny, że tego dokonałem. Nie była to prosta sprawa, co zrozumiałem gdy zobaczyłem się w lustrze po miesiącu jazdy :). Nigdy nie byłem taki chudy :D. Jednak w końcu był to duży wysiłek praktycznie codziennie przez miesiąc, a jedzenie hmm nie było zbyt bogate. Cieszę się również, że rower dotrwał, choć chińscy producenci raczej nie przewidywali takiej trasy;)
Zanim zabrałem się za zwiedzanie stolicy Filipin została mi jedna bardzo ważna rzecz do zrobienia. Musiałem sprzedać mojego dzielnego towarzysza podróży. I to okazało się niełatwym zadaniem. Jeden dzień poświęciłem na odwiedzenie ok. 10 sklepów rowerowych, jednak żaden z nich nie chciał kupić roweru. Wszystkie sklepy sprzedawały nowe pojazdy. W internecie wystawiłem ogłoszenie, ale też bez rezultatu.
W końcu postanowiłem jechać na wielki, szalony lokalny targ ze wszystkim, którymi mijałem po drodze do Manili. Tam po kilku godzinach, klucząc między ludźmi z rowerem i kartonem, „na sprzedaż” udało mi się wymienić moją maszynę na kilka banknotów. Sprzedałem go bardzo tanio, dużo taniej niż chciałem, jednak liczy się to, że ostatecznie rower zmienił właściciela, a ja mogę spokojnie zacząć nowy rozdział w podróży :).
Korzystając z okazji, że byłem na targu wpadłem w wir zakupów. Okazało się, że Filipiny są naprawdę tanim krajem. T-shirty po 3zł, Spodnie za 10zł, i wspaniały zegarek marki Gasio (nie mylić z Casio) za 5zł 😉
Kolejny dzień spędziłem na zwiedzaniu Manili. Stolica Filipin ma niecałe 2 miliony mieszkańców. Jednak wraz z sąsiednimi miastami tworzy Metropolię Manila, której ludność to już 13 milionów. Poszczególne miasta w wielkiej metropolii zlewają się w całość i ciężko odróżnić, gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie.
Wielka ilość ludzi i brak planu zagospodarowania terenu sprawia, że miasto to jest niesamowicie chaotyczne. Ogromne korki, ścisk w pociągach (podstawowy środek komunikacji), bardzo dużo smogu i brudu. Manila nie jest miastem, w którym chciałoby się mieszkać.
Właściwie nie bardzo jest co tam zwiedzać. Jest mały park, w którym m.in. można zobaczyć makietę Filipin, ogród chiński i kilka muzeów. Jest też stare miasto otoczone murami (Intramuros). Otaczają je planty, podobne do krakowskich, które zagospodarowano jako pole golfowe. Wewnątrz murów właściwie poza kilka zabytkowymi kościołami i ruinami nie ma za wiele. Na jednej ulicy są ładnie odrestaurowane hotele, a na drugiej slamsy z kartonu i pilśni.
Miasto posiada również największe w Azji China Town… Ale jakieś takie mało chińskie mi się wydawało:P
W Manili jest mnóstwo żebraków i bezdomnych, w tym bardzo dużo dzieci. Szerzy się też prostytucja, sprzedaż nielegalnych lekarstw, narkotyków oraz dokumentów. Wszystko to zaproponowano mi w ciągu jednego spaceru.
Ciężko mi sformułować własną opinię nt. Manili. Z jednej strony jest to szare, brudne, brzydkie miasto, po którym spacery nie sprawiają przyjemności i właściwie ciężko się zachwycić jakimiś widokami. Z drugiej strony Manila to wielkie mrowisko, z mnóstwem ludzi zajętych swoimi sprawami. Mimo wielkiego chaosu miasto w jakiś sposób działa swoim rytmem. Jest w tym coś co przyciąga i z chęcią jeszcze przez kilka dni poobserwowałbym ten twór. To taka trochę estetyka brzydoty.
W Manili spędziłem 4 noce. Właściwie to mój hostel był w Makati, jednym z miast wchodzącym w skład metropolii. Jakieś 5km od stolicy. Na koniec miasto zafundowało mi niespodziankę. Bankomat zjadł moją kartę… A ponieważ był to 1.11 – święto, nikt nie był w stanie mi pomóc. Następnego dnia wieczorem miałem lot. Kartę udało się na szczęście odzyskać z rana. Ale dobrze mieć w podróży dwie karty bankomatowe :).
Tak więc 2.11 opuściłem Filipiny. Kraj z pięknymi krajobrazami, sympatycznymi ludźmi i sporą biedą. Kraj, który z pewnością się rozwija, jednak robi to w azjatycki, chaotyczny sposób.
Z Manili poleciałem do Kuala Lumpur, gdzie zatrzymałem się na kilka dni w Dorms KL – hostelu, w którym pracowałem wcześniej. Jednak główny cel mojej wizyty ponownie w Malezji to Vipassana – 10-dniowy kurs medytacji, który zaczynam 8.11. Ale o tym opowiem jak go ukończę 🙂
Cześć Grzesiu
Wszystko co opowiadasz jest bardzo, bardzo interesujące. Giacomo często pyta mnie co u ciebie słychać, jak ci mija podróż itd.
Jednak ostatnie jego pytanie brzmiało:
Grzesiu nie wraca do domu na święta?
Pozdrowionka
Cześć Monika!
Dzięki za komentarz. Cieszę się, że blog się podoba 🙂
Na święta do domu nie wracam. Muszą się odbyć beze mnie. Jeszcze mam kilka planów do zrealizowania w podróży. A Polska jest trochę za daleko żeby „wyskoczyć na święta” 😉
Pozdrów Giacomo i Aurelio!
Wesołych Świąt!
Grzegorz