15-tego października nadeszła wiekopomna chwila kiedy to opuściłem Bay Of Planty – mój dom przez ostatnie pół roku i ruszyłem podbijać nieznane lądy albo po prostu zwiedzać Nową Zelandię. Planu oczywiście nie było – jak to ja, miałem za to 3 przewodniki i ogólny szkic podróży, który brzmiał tak: pojadę wschodnim wybrzeżem na południe, potem promem na południową wyspę, tam kółko wokół wyspy i wrócę dokończyć zwiedzanie północnej.
Tak też zrobiłem. Pierwszy przystanek – Whakatane miasteczko położone 90km na południe od Mount Maunganui. Typowa nowozelandzka miejscowość, całkiem przyjemna, położona nad brzegiem oceanu, kilka głównych ulic z zacienionymi chodnikami, całkiem ciekawe darmowe muzeum, plaża. Niedaleko Whakatane była inna mała miejscowość Ohope, która była jedną wielką, długą na 10km plażą, na końcu której był jeden z Freedom Camping (miejsce, gdzie mogę za darmo spędzić noc w samochodzie z certyfikatem self-contained).
Whakatane nie przykułoby mojej uwagi, gdyby nie obserwatorium astronomiczne. Trochę już leciwe z teleskopem bardziej muzealnym niż nowoczesnym ale jednak. Raz w tygodniu każdy mógł przyjść o dowiedzieć się czegoś o kosmosie. Wszystko było bardzo kameralne, bilet kosztował 15 NZD, a oprócz mnie była tam tylko jedna nowozelandzka rodzina. Dowiedzieliśmy się sporo o układach gwiazd na południowym niebie, obserwowaliśmy Marsa i Wenus przez teleskop. Udało się nawet zaobserwować pierścień Saturna! Teleskop nie był zbyt mocny, ale wystarczył, żeby krzyknąć „wooow” gdy na celownik wzięliśmy księżyc. Poniższe zdjęcie jest zrobione po przystawieniu aparatu fotograficznego do teleskopu 🙂
Z Whakatane malownicza droga prowadziła mnie przez 220km do East Cape Lighthouse. East Cape to najdalej wysunięty na wschód punkt Nowej Zelandii. Droga była piękna, wijąc się przy linii brzegowej, przeskakując przez kolejne wzniesienia. Po drodze mijałem kilka zapomnianych przez świat wiosek. Zazwyczaj jedna ulica, sporo zamkniętych sklepów – oznaka, że kiedyś działo się więcej, zazwyczaj jeden sklep albo wcale… Ludzie zajmujący się głównie hodowlą zwierząt, bardzo dużo Maorysów i przepiękne Marae – maoryskie domy spotkań. Każda wioska lub społeczność maoryska ma swoją starszyznę, która decyduje o ważnych sprawach i rozstrzyga spory. Do wszelkiego rodzaju uroczystych spotkań służą właśnie specjalne budynki „Marae”. Ktoś spoza społeczności (np. ja) nie może tam wejść, musi zostać dopiero zaproszony.
Drogi w Nowej Zelandii są zazwyczaj jednopasmowe z ograniczeniem prędkości do 100 km/h. Za wiele aut tam nie ma, jest za to sporo zakrętów. Nie ma znaków ograniczających prędkość przed zakrętami, tak samo jak linii zabraniających wyprzedzania. Tutaj panuje spora wolność i przekonanie, że to kierowca sam z siebie powinien dostosować jazdę do warunków. Są za to przy większości zakrętów wskazówki z jaką prędkością bezpiecznie jest dany zakręt pokonać.
Na ostatnie 20km do latarni zabrakło asfaltu 🙂 co jak się okazało później nie jest rzeczą niezwykłą w Nowej Zelandii. Tak więc w tumanach kurzu dotarłem pod latarnię. Półgodzinny spacer na wzgórze i drobna refleksja że przede mną ocean aż do Ameryki Południowej 🙂 Noc spędziłem w drodze z latarni, zaparkowany na skrawku ziemi pomiędzy morzem a wspomnianą drogą gruntową. Chyba żaden hotel nie jest w stanie zapewnić widoków lepszych niż nocleg we własnym vanie 🙂
Nowa Zelandia jest tak niesamowita, że można by zatrzymywać samochód co 5 km i cieszyć oko niesamowitymi widokami. Gdybym miał opowiadać o każdym ładnym zakątku na mojej drodze to blog urósłby do rozmiaru encyklopedii :). Tylko do tego posta początkowo wybrałem ponad 150 zdjęć!! (Ostatecznie skończymy na 72 chyba). Tak więc jechałem powoli przed siebie, zachłystując się pięknem kraju. Dotarłem np. do Tolagi – małej miejscowości gdzie kiedyś przycumował kapitan Cook. Cóż za widoki! Nowozelandzkie pagórki schodzące do oceanu, piękna zatoka i widoki jak z pocztówki. Perełka, która powinna być wspaniałą atrakcją turystyczną? Co tam… tu po prostu pasą się owce.. widok jakich tysiące. Witamy w Nowej Zelandii 🙂
Następny przystanek to Gisborne – jedno z większych miast – 37 tys mieszkańców ;). Miasto nie wyglądało ciekawie więc tylko pobieżnie po nim pospacerowałem. Wiąże się z nim jednak ciekawostka. Region, w którym pracowałem nazywał się Bay of Plenty, czyli Zatoka Obfitości. Gisborne natomiast leży nad Poverty Bay – Zatoką Ubóstwa. Nazwy te nadał kapitan Cook. Gdy zacumował w okolicach obecnego Gisborne lokalni Maorysi byli wrogo nastawieni. Nie było mowy o żadnej wymianie towarów itp. Inaczej sprawa się miała w okolicach obecnego miasta Tauranga. Tam barter się udał, a mieszkańcy byli bardziej przychylni. Dlatego jedno miejsce zostało nazwane Zatoka Obfitości, a drugie Zatoka Ubóstwa.
Za Gisborne postanowiłem zostawić ocean na chwilę i wbić się w głąb lądu nad jezioro Waikaremoana (ach te maoryskie nazwy:P).
Do jeziora prowadziło 60km drogi z miejscowości Wairoa. 60km gruntowej, zakurzonej drogi powykrzywianej serpentynami jak wąż z reumatyzmem. W rezultacie po 2 lub nawet 3 godzinach, cały w pyle i w piasku dotarłem nad malownicze górskie jezioro :). Wokół jeziora rozlokowane było kilka drobnych trekkingów, które prowadziły przez piękne lasy do wodospadów, rzek czy punktów widokowych. Piękna, dzika natura i praktycznie zero ludzi. Nocleg oczywiście nad brzegiem jeziora z czarnymi łabędziami w tle 🙂
Junior ale stęskniłam się za tymi Twoimi opowieściami…super…widoki cudne i takie dziewicze….czyżby brało Cię na Amerykę Płd??? Serdecznie pozdrawiam
Cześć Gosiu!
Hahaha mam dla Ciebie dobrą wiadomość w takim razie. Przez najbliższe dwa miesiące będą pojawiać się posty dwa razy w tygodniu i w każdym z nich będą piękne widoki!
Do Ameryki Południowej się na razie nie wybieram. W przyszłości kto wie 🙂 Na razie zmierzam w innym kierunku, ale nic nie zdradzę!
Miłego czytania!
Grzesiek
Ale Ty jesteś tajemniczy 🙂 Z niecierpliwością czekam na info co wymyśliłeś 🙂
No a już się bałem ze blog umarł. Pięknie, inspirująco. Lecę do następnego posta.
Pzdr