Wpakowano mnie do tira o 18:30, ruszyliśmy jednak dopiero o 21:30. Najpierw czekaliśmy na załadowanie w kopalni, a potem na ważenie samochodu. W międzyczasie w kopalni pojawiły się dwie inne ciężarówki, a w jednej z nich siedział inny autostopowicz i do tego Polak! Nie ma to jak spotkać rodaka w kopalni węgla gdzieś w mongolskim stepie pośród niczego. 🙂
Wreszcie ruszyliśmy. Do przejechania było 200km, obliczyłem więc, że rano dotrę do Uliastay. Pierwsza korekta moich rachunków nastąpiła już po kilku minutach, gdy zrozumiałem, że średnia nasza prędkość to zawrotne 20 km/h. Druga poprawka pojawiła się gdy psująca się naczepa zmuszała nas do częstych postojów i napraw. Szacowaną datę dotarcia do celu musiałem zmienić trzeci raz, gdy okazało się, że nie pojedziemy przez noc. Po 2 godzinach przejechaliśmy 20km i zatrzymaliśmy się w stepie w jurcie znajomych kierowcy na noc.
Następnego dnia dołączyła do podróży jeszcze jedna autostopowiczka – owca, którą złapał gospodarz i wręczył kierowcy. Dostała zaszczytne miejsce widokowe na przyczepie na hałdzie węgla i jechała z nami dalsze 180km. Biedaczka nie wiedziała tylko, że za podróż będzie musiała zapłacić głową na talerzu.
Jechaliśmy, naprawialiśmy samochód i jechaliśmy dalej… cały dzień… od 11 rano. O 2 w nocy kierowca zaczął przysypiać. Podskoczyła mi więc adrenalina i zacząłem czuwać nad naszym bezpieczeństwem. Po jakimś czasie kierowca zaczął zasypiać na kilka sekund. Policzcie do siedmiu i pomyślcie ile w tym czasie na drodze może się wydarzyć… Otóż w stepie, przy prędkości 10 km/h niewiele :D. Mimo wszystko bacznie obserwowałem sytuację i bezpiecznie dotarliśmy do Uliastay o 4:30, gdzie rozbiłem swój namiot i poszedłem spać.
Uliastay, tak jak inne miasta mongolskie jest totalnie bezbarwne i nieciekawe. Ruszyłem więc szybko dalej, cel to miasto Altay za kolejne 200km. Do 14 na drodze nie działo się kompletnie nic. Zero ruchu.
Koło 15:00 dosiadłem się wreszcie do dwóch panów ok. 50 lat. Przejechaliśmy razem jakieś 30 km, ale zdążyliśmy w tym czasie obrócić 0.7l mongolskiej wódki. Ale wszystko ma swoje uzasadnienie i ważne powody. Otóż po drodze minęliśmy trzy święte buddyjsko-szamańskie miejsca. Głównie szczyty wzniesień oznaczone kopcami kamieni – ovoo i niebieskimi wstęgami. Takie miejsca należy w miarę możliwości okrążyć samochodem i koniecznie napić się, wylewając pierwszy kieliszek na kopiec, dla duchów.
Na którymś z przystanków spotkaliśmy innych mongołów. Nastąpiła więc wymiana buteleczek z zapachami i wspólne picie kumysu – sfermentowanego mleka klaczy.
Panowie wysadzili mnie nad rzeką pośród stepu, gdzie wpadłem wprost w objęcia innej grupy tubylców. Jechali w przeciwnym kierunku, ale nie przeszkadzało to uciąć sobie pogawędki przy kieliszku czy dwóch. Po rozstaniu z nowymi znajomymi, z trochę szumiąca głową (zapewne przez rzekę) złapałem rodzinę, która dowiozła mnie do Altay. Po drodze musieliśmy naprawić nasz samochód, co skończyło się kolacją w pobliskiej jurcie. Potem naprawialiśmy jeszcze spotkany na drodze inny samochód i w rezultacie dojechaliśmy o 2 w nocy. Na szczęście ugoszczono mnie w jurcie, bo na zewnątrz było dosyć chłodno.
Minusem drogi był piaszczysty step, który spowodował, że wszyscy byliśmy jednym wielkim zlepkiem kurzu, a prysznicu brak.
Warto jeszcze wspomnieć, że samochody na stepie psują się często. Mongołowie są świadomi, że czasem do najbliższej wioski jest wiele kilometrów. Dlatego nikt na stepie nie zostaje sam. Gdy zepsuje się samochód, każde przejeżdżające auto zatrzyma się, próbując pomóc. Pod tym względem mongołowie są bardzo pomocni i solidarni.
Następnego dnia po stwierdzeniu, że znowu nic ciekawego w mieście nie ma zacząłem łapać stopa. Jak zwykle do 14 nic praktycznie się nie działo. Potem podwiozło mnie trzech brytyjczyków w nissanie micra, którzy kupili rozwalający się samochód, żeby przejechać przez Europę, Turcję, Gruzję, „-stany” i Mongolię, następnie porzucić go w Rosji i wrócić samolotem do Anglii. Przejechaliśmy razem ok 100km, w stronę Buutsagan.
Byłem jakieś 800km od Ułan Bator, gdy zatrzymało się trzech robotników w małej ciężarówce. Zgodzili się mnie podwieźć na pace jakieś 100km dalej. Na odchodne zjedliśmy razem małą kolację i wtedy okazało się, że jadą do Ułan Bator. Po chwili zastanowienia i dogadania się zrobiono mi posłanie na pace z worków z robotniczymi ubraniami.
I tak przejechałem ok 30 godzin. W nocy podziwiając gwiazdy, w dzień step. Po drodze wypiliśmy trochę wódki, zjedliśmy coś i nawet w miarę dogadywaliśmy się na migi. Leżałem koło agregatu prądotwórczego, zwoju kabla i mnóstwa szpejów. Panowie montowali panele solarne w Altai i teraz wracali po robocie. Ale było całkiem wygodnie, tylko trzęsło niemiłosiernie cały czas. Za to doszczętnie przegrałem walkę z kurzem, który wdarł się wszędzie i ze słońcem, które mnie totalnie spaliło. Ale było warto. Trasę pokonałem szybko i mam jeszcze czas by spróbować zobaczyć choć strzępek Gobi, zanim wjadę do Chin.
Ty to masz…. a my dalej przy tych sreberkach siedzimy 🙁